Znowu w drodze. Tym razem
postanowiłam spełnić drugie marzenie mojego męża – pojechać do Zamku
Neuschwanstein. Znajduje się on blisko Monachium, więc postanowiliśmy połączyć
wycieczkę ze zwiedzaniem tego miasta i spać u kolejnego kolegi Alberto. Pojechaliśmy
pociągiem, ale nie robiliśmy wcześniejszych rezerwacji miejsc. Okazało się, że
wszystkie są zajęte. Czekało nas kilka godzin stania. Oczywiście, ja nie jestem
Niemką i ani mi w głowie podporządkowanie się regułom. Usiadłam w przedziale i
stwierdziłam, że jak przyjdzie osoba z rezerwacją to wstanę. I bardzo dobrze –
nikt się nie upomniał o te miejsca.
Do Monachium dotarliśmy prawie nocą. Okazało się, że będzie
cały czas padać. Tak sobie wymyśliłam i oczywiście namówiłam chłopaków, byśmy
pojechali następnego dnia w Alpy. To był strzał w dziesiątkę. Cudne, mimo iż
zachmurzone krajobrazy jakie mijaliśmy pozwoliły mi nawet zapomnieć o mojej
chorobie lokomocyjnej. Gdy dotarliśmy na miejsce do Konigsee, prawie przestało
padać. Nad samym jeziorem zdecydowaliśmy
się na rejs stateczkiem po wodzie aż do Kościoła Świętego Bartoloma.
Usadowiliśmy się w zadaszonej łódce i zduszeni jak śledzie ruszyliśmy.
Przewodnik pokazywał nam wodospad i ścianę echa ( nawet zagrał na trąbce), ale
mnie najbardziej zaciekawiły, a raczej napawały nadzieją pojedyncze przebłyski
słońca.
Gdy dopłynęliśmy do brzegu, zagościło na niebie już w pełnej krasie.
Niesamowity widok, ten kościółek z czerwonymi wieżyczkami na tle gór, wody i
łąki. Alejandro widział to inaczej –
przypominał mu męskie narządy rozrodcze… Faceci nie zawsze są wrażliwi na
piękno.
Poszliśmy na spacer nad Lodowy Strumień. Jego wody biorą
swój początek z roztopionego lodowca. Zrobiło się gorąco, więc postanowiliśmy
sprawdzić jego temperaturę. Taaak, lodowata J
Zjedliśmy kanapki, napiliśmy się i wróciliśmy do przystani na statek do
miasteczka. Cudownie było tak wygrzewać się w promieniach słońca i patrzeć na
Alpy. Snuliśmy plany, a raczej marzenia o zdobywaniu ich szczytów.
Moi panowie, po dotarciu na drugi brzeg zrobili się głodni.
Pogoniłam ich jeszcze do zakątku malarskiego, by z innej perspektywy spojrzeć
na jezioro i poszliśmy szukać restauracji.
Zamówiłam sobie szpecle z modrą
kapustą i gulaszem. Niecierpliwie czekałam, aż podadzą mi moje danie. Niestety,
bardzo się rozczarowałam – było po prostu niedobre. Z pełnymi brzuchami
wsiedliśmy w auto i znowu podziwiając cudowne krajobrazy wracaliśmy do
Monachium. Ledwo wyjechaliśmy z parkingu, znowu zaczęło lać. Tym razem nam się
udało.
W domu sprawdziłam, jak się sprawy mają z bajkowym zamkiem.
Niestety okazało się, że najlepsze trasy są teraz zamknięte dla zwiedzających.
W dodatku ten deszcz – musieliśmy
zrezygnować…
Kolejnego dnia nie mieliśmy już tyle szczęścia. Od samego
rana poszłam do sklepu po produkty na śniadanie. By wygnać moich panów z łóżka,
musiałam podstawić im jajecznicę pod nos. Ledwo wyszliśmy, zaczęło siąpić. Rozpoczęliśmy
wycieczkę od Bramy Karola. Idąc wzdłuż deptaku zauważyłam kościół, w którym
wcześniej nie byłam. Rokokowy wystrój Burgersaalkirche zachwycił mnie od razu.
Szkoda, że właśnie zaczynało się nabożeństwo – chciałam pozostać tam jeszcze
chwilę. W podziemiach znajduje się mini muzeum poświęcone proboszczowi
Mayerowi, który przeciwstawiał się działaniom
Hitlera.
Przestało padać, a my przedarliśmy się przez ochronę aż do
placu Marii. Świętowano właśnie przyjazd reprezentacji piłki nożnej.
Przedstawiciele pokazali się na balkonie Ratusza. Nie mieliśmy ochoty tłoczyć
się tam z resztą tłumu, więc poszliśmy dalej, aż do placu targowego.
Niestety tego dnia nic się tam nie działo
więc ruszyliśmy do Maximillianeum. Piękny renesansowo – neogotycki budynek z tarasem nie otworzył przed nami swoich wrót.
Jakoś nie mieliśmy szczęścia.
Przespacerowaliśmy się wzdłuż brzegów Izary i
trafiliśmy na Kościół św. Łukasza. Jego kopuła wyróżniała się na tle miasta,
więc mimo iż nie wiedziałam co to za budynek, po prostu musiałam tam
pójść. Pięknie wyglądał przycupnięty nad
rzeką, szkoda tylko, że nie było słońca.
Zaczęłam się źle czuć, ale myślałam, że to z głodu i
niesprzyjającej pogody. Poszliśmy na spacer do Ogrodów Angielskich, które tym
razem mnie nie oczarowały. Moją uwagę przykuł za to tłum zebrany wokół potoku.
Okazało się, że kilka osób surfuje tam na deskach na sztucznej fali, stworzonej
przez kawał bali przywiązanej w poprzek strumienia. Totalnie zaskakujące i za
razem oburzające – jakie to niebezpieczne!
Przeszliśmy dalej do Ogrodów Dworskich. Trochę się
wypogodziło, więc sporo ludzi wybrało się na kawę, spacer lub partyjkę buli.
Jakiś skrzypek porzympolił trochę i ku mojej uciesze, przypomniał mi moje
pierwsze randki z tym instrumentem. To chyba najprzyjemniejsze miejsce w
Monachium.
Katedra Maryi Panny i Odeon były w remoncie, więc pozostała
nam tylko Rezydencja Wittelsbachów. Chłopcy nie chcieli wejść do środka,
zwiedziliśmy więc tylko dziedziniec Brunnenhof i już nie dawałam rady
kontynuować. Zmusiłam chłopaków do powrotu. Z kwadransu na kwadrans było mi
coraz gorzej – zużyłam już wszystkie chusteczki, a głowa chciała rozlecieć się
na kawałki.
W takim właśnie stanie przeegzystowałam do południa
następnego dnia. Nie byłam w stanie już wyleżeć, więc mimo deszczu pojechaliśmy
do Pałacu Nymphenburg. Pogoda robi swoje – zamiast prześlicznych ogrodów naszym
oczom ukazała się zgniła, przemokła zieleń i cienie turystów przemykających w
strugach deszczu. Nawet kanał z gondolą był jakąś smutną parodią.
Po godzince pojechaliśmy na
chińskie jedzonko i do Parku Olimpijskiego. Rozpadało się na dobre, więc
schroniliśmy się w fabryce BMW. Alejandro był wniebowzięty. Nareszcie mógł podzielić
się swoją pasją z kumplem. Ja snułam się
za nimi i czekałam, aż się przejaśni na dworze. Na szczęście, nie trwało to
bardzo długo. Wspięliśmy się na pagórek, z którego można było podziwiać
panoramę Monachium.
Wykończona, cieszyłam się, że to już koniec wycieczki.
Zjedliśmy coś u Alego i pojechaliśmy na lotnisko. Jak dobrze jest wrócić do
domu. A Neuschwanstein zwiedzimy, jak wszelkie trasy będą znowu dostępne dla
turystów.
Maj 2016