W niedzielę zrobiliśmy sobie luźniejszy dzień. Zaplanowałam wizytę w ruinach Starego Baru. Poszłam na stację kupić bilety, ale gdy czekałam za rodzinką zaczepił mnie taksówkarz. W sumie przedstawił nie najgorszą propozycję, więc pozwoliliśmy, by to on nas zawiózł do miasteczka. Uwinął się w 45 minut i już byliśmy na miejscu. Do ruin prowadziła klimatyczna uliczka pełna kramików i restauracji, stromo pod górę. Za bramą kupiliśmy bilety i zaczęła się katorga. Teściowa słabo sobie radziła z terenem, a mąż uparł się by za nią chodzić krok w krok. W żółwim tempie i palącym słońcu wlekliśmy się między ruinami. Kilka budynków całkiem nieźle się zachowało po trzęsieniu ziemi, większość jednak uległa znacznemu zniszczeniu. Moją uwagę przykuła kamienna wieża zegarowa - symbol Starego Baru. W końcu teściowie się zmęczyli i postanowili poczekać na nas przy wejściu. Wreszcie mogliśmy poeksplorować we własnym tempie trochę bardziej zdziczałe zakątki zapadniętego miasta. Niedługo potem siedzieliśmy już w taksówce.
W drodze do Budvy zatrzymaliśmy się na obowiązkowej panoramie wyspy św. Stefana. Z góry wygląda dużo lepiej niż z perspektywy morza.
Po dotarciu do hotelu każdy poszedł w swoją stronę. Na szczęście odrobina czasu tylko dla nas. Poszliśmy na spacer promenadą i znaleźliśmy miejscówkę z flyboard. Już od dawna chciałam tego spróbować, ale dotąd nie miałam okazji. Cena była zabójcza, ale raz nie zawsze. Podpłynęliśmy kawałek łódką do platformy, gdzie założono mi ciężkie buciory połączone z wężem, gdzie wpompowywane było powietrze. Nie było to łatwe, szczególnie, że facet obsługujący motorówkę nie słuchał, kiedy jestem gotowa i za szybko włączał maszynę. Chyba robił to specjalnie, bo gdy tylko udało mi się utrzymać równowagę odcinał powietrze i lądowałam z powrotem we wodzie. Mimo wszystko warto było, trochę podskoczyła mi adrenalina.
Po flybordzie kontynuowaliśmy spacer aż do plaży Mogren. Koniecznie chciałam zobaczyć balerinę ze zdjęć. Minęliśmy stare miasto i poszliśmy dalej a la mostkiem. Figurka była oddzielona łańcuchem, ale za przykładem innych niesubordynowanych wskoczyłam na skały. Czego się nie robi dla dobrego foto. Spacerowaliśmy dalej wśród ciekawych, poszarpanych skał, aż dotarliśmy do kamiennego przejścia. Żołądki wzywały nas powoli do odwrotu, więc grzecznie posłuchaliśmy. Na starówce znaleźliśmy coś co przypominało zrolowaną pizzę - niebo w gębie! Połaziliśmy trochę po murach obronnych aż zrobiło się chłodno i późno. Wrześniowe wieczory nie nalezą już do najcieplejszych. Czas wracać do hotelu i wypocząć przed Bośnią.
25.09.16
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz