poniedziałek, 24 października 2016

Trebinje i Mostar

Do BiH wyruszyliśy skoro świt, oczywiście ze zorganizowaną wycieczką. Pierwszym przystankiem był klasztor Herzegovacka Gracanica w Trebinje. Z zewnątrz raczej nieciekawy budyneczek skrywał typowe dla tego regionu kolorowe freski. Przewodnikowi nie chciało się tyle razy powtarzać tego samego, więc zanim przetłumaczył na angielski pozostało tylko parę zdań. Mnie czekało jeszcze przełożenie na hiszpański. Po zwiedzaniu udaliśmy się na degustację wina własnego wyrobu, które miało być w cenie wycieczki, ale oczywiści trzeba było dopłacić. Jednak było warto - mniam mniam, czerwone, słodkie winko!



Po jakiejś godzinie  jazdy przyszedł czas na gwóźdź programu. W Mostarze dostaliśmy 3 h  czasu wolnego...Wydaje się dużo jak na tak niewielkie miasto?Nie z moją teściową. Uliczki starego miasta przyciągały kolorowymi lampkami i bibelotami - a wszystko trzeba obejrzeć i dotknąć. Obiad zjedliśmy w jednej  z knajpek podających regionalne potrawy. W sumie nic zaskakującego - mini gołąbki, gulasz i nadziewana papryka.



Na lokalnym ryneczku spróbowaliśmy likieru z raki i od razu zaopatrzyłam się w kilka buteleczek dla rodzinki. mam nadzieję, że też przypadną im do gustu, bo chociaż mocniejsze niż wino, to bardzo słodkie.

Obejrzeliśmy kilka meczetów i stary kamienny most. Szukaliśmy najlepszego kąta na pamiątkową fotę. W końcu zdecydowaliśmy się pójść na drugi most. Prawie biegiem pokonaliśmy całą drogę, bo zbliżała się godzina zbiórki, ale się opłaciło. Rzeka, most i stare miasto w tle robiło wrażenie.



Na ostatnim przystanku zatrzymaliśmy się na wzgórzu Tvrdos. Mieliśmy stamtąd piękny widok na całe Trebinje. Weszliśmy jeszcze do kopulastego klasztoru z czerwonej cegły przeplatanego wapieniami. To chyba najładniejszy tego typu budynek jaki widziałam na Bałkanach.


Wnętrze nie robiło na mnie już takiego wrażenia - już mi się opatrzyły te wszystkie malowidła ścienne. Mieliśmy jeszcze czas na kawę na tarasie widokowym. Ja zamówiłam sobie zieloną herbatę. Niestety przedwcześnie się ucieszyłam. Przyniesiono mi jakąś ziołową mieszankę, a gdy poszłam wyjaśnić sytuację zdziwili się, czego chcę. Nie mieli zielonej to dali mi inną, według nich bardziej smaczną. Kelner głaskał się po brzuchu i pokazywał kciuk w górę - mniam mniam! Ale to ja musiałam się męczyć z tym okropieństwem. Do domu dotarliśmy wykończenia, ale zadowoleni.


27.09.16

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz