Ostatni dzień aktywnego
urlopu. Wycieczkę do kanionów zarezerwowaliśmy już w Budvie, bo bałam się, że w
stolicy słabo będzie z biurami turystycznymi. No i dobrze zrobiłam, tylko
stresowałam się, że nas nie odbiorą z miejsca zbiórki. Na szczęście wszystko
poszło zgodnie z planem. Już po 20 minutach zatrzymaliśmy się na śniadanie. Ja
skusiłam się na naleśniki, które okazały się bez nadzienia. Chociaż herbata
była smaczna.
Jechaliśmy wśród gór i rzeki
Moraca podziwiając pierwszy kanion. Jesienne barwy urozmaicały nam widoki.
Niedługo potem zatrzymaliśmy
się w klasztorze Moraca z XII wieku. Sam budynek taki sobie, ale otoczenie było
urocze. Ogromne dzwony, ule i widok na góry. Skusiłam się też na kupno jeży
nówki.
Kolejny przystanek to
Biogradzkie Jezioro znajdujące się w Biogradzkim Parku Narodowym. Malowniczo
położone, z zacumowanymi drewnianymi łódeczkami wydawało się malutkie. Później
okazało się, że za zakrętem jest dwa razy dłuższe, ale tam już nie dotarliśmy.
Po godzinie dojechaliśmy do
wyjątkowego mostu z niezwykle wysokimi przęsłami. Płynie pod nim rzeka Tara,
najdłuższa w Czarnogórze. To pewnie przez porę roku, ale wody było niewiele
więc jej rozmiary nie imponowały. Most Durdevica był swego czasu najwyższy na
świecie. Dodatkową atrakcją był przejazd tyrolką, ale mąż poskąpił mi tej
przyjemności.
Wisienką na torcie była
wizyta w PN Durmitor, w pobliżu miasteczka Zabijak. Dostaliśmy godzinę wolnego
nad Jeziorem Czarnym, więc postanowiłam z mężem obejść je dookoła. W zwodniczym
kształcie ósemki, wydawało się niewielkie. Gdy doszliśmy do połowy okazało się,
że nie mamy już czasu i musimy wracać. Mało tego, przed nami dotąd łatwo
przystępny brzeg stał się skalisty i musieliśmy się wspinać, a potem biec wąskim,
nierównym traktem, częściowo przez las. Myślałam, że płuca wypluję, a i tak
trochę się spóźniliśmy. Nareszcie odrobina adrenaliny.
Pozostał nam już tylko
przejazd do górskiej restauracji. Drogę tarasowały nam owce, które nie mogły się
zdecydować, w którą stronę iść. Kierowca nawet nie zatrąbił, tylko cierpliwie
czekał. Obiad był drogi i skąpy ale smaczny. Mój biedny mąż się nie najadł, za
to widoki były niezłe.
Odstawiono nas w Podgoricy
już po zmroku. Przewodnik nie mógł znaleźć żądnej wolnej taxi więc zostawił nas
i kazał sobie radzić. Po wielu niepowodzeniach zaczepiła nas grupka ludzi i
postanowiła nam pomóc. Jedna dziewczyna mówiła nawet po hiszpańsku. Dzięki nim
udało nam się wreszcie wrócić do hotelu, gdzie wyciągnęłam jeży nówkę na
pożegnanie wakacji na Bałkanach.
Ostatniego dnia rano
spakowaliśmy się i ruszyliśmy na stację kolejową. Kupiliśmy bilety na lotnisko
i usiedliśmy zadowoleni. Po jakichś 20 minutach okazało się, że pociąg jest
uszkodzony i trzeba czekać aż podstawią nowy. Zestresowani zdecydowaliśmy oddać
bilety i skorzystać jednak z drogiej taksówki. Na szczęście zdążyliśmy na
samolot i mimo opóźnień i zamieszania w samolocie w końcu wylecieliśmy w drogę
powrotną.
1.10.16
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz