Znowu na szkoleniu – tym razem w Arnstadt. Małe miasteczko w
Turyngii nie ma do zaoferowania zbyt wiele. Leży niedaleko od Erfurtu, gdzie
postanowiłam zatrzymać się na Couchsurfingu. Przyjechałam późnym wieczorem,
było już całkiem ciemno. Musiałam sama trafić do domu mojego gospodarza, trochę
najadłam się strachu. Na szczęście jakoś udało mi się dotrzeć do celu. Sven
położył mnie w pokoju muzycznym, razem z pianinem, skrzypcami, czterema
gitarami i kolorowym digeridoo. Ponoć znalazł je na wystawce, gotowe do
wyrzucenia…
Dojeżdżałam codziennie pociągiem i autobusem w jedną stronę,
a w drugą zabierał mnie kolega z kursu aż do Erfurtu. Potem szłam pieszo
oglądając trochę miasta. Arnstadt jest
dosyć małe, a nasze szkolenie odbywało się prawie w centrum, toteż w przerwie
obiadowej zdążyłam obejrzeć prawie wszystko. Już po pięciu minutach dotarłam do
ruin Zamku Neideck. Tak właściwie to zachowała się jedynie jego wieża, a
pomiędzy rozpadającymi się szczątkami umieszczono mini rekonstrukcje pobliskich
kościołów. Mimo lutego słońce pięknie świeciło, a na łące między trawą rzęsiście
wychylały się krokusy.
Potem poszłam w kierunku kościoła Bacha – wszystko jest tu
jego imienia, jego mieszkańcy są z niego niezwykle dumni. Tuż obok mieści się
soczyście czerwony budynek informacji turystycznej.
Przed nim postawiono pomnik
Bacha – nieszczególnie ciekawy. Kawałek dalej, przechadzając się wąskimi
uliczkami natrafiłam na kościół Matki Miłosierdzia – piaskową budowlę z
czerwonym dachem, całkiem reprezentacyjną.
Na koniec dotarłam do wieży Jakuba i
na tym zakończyła się moja wycieczka. Musiałam wracać do nauki.
Wieczorem spotkałam się z meksykaninem mieszkającym w
Erfurcie na plotki. Alfonzo oprowadził mnie po okolicznych barach, w większości
irlandzkich. W jednym z nich cały sufit pokryty był grzbietami książek.
Wypiliśmy słodkie nie wiem co, ale było truskawkowe i niezwykle smaczne. Nie
siedzieliśmy długo, musiałam wracać do domu i być wyspana na kolejny dzień.
Dni szybko mijały na nauce i spokojnych wieczornych
rozmowach z moim hostem, ale ostatniego dnia chciałam trochę więcej pozwiedzać.
Pogoda się pogorszyła, ale to nie powstrzymało nas od spaceru do barokowej cytadeli
Petersberg. Z jej szczytu można było oglądać też katedrę.
Szkoda, że nie było
słońca, ale Sven był miłym rozmówcą, więc czas nam się nie dłużył. Dalej zeszliśmy na plac katedralny, by móc
obejrzeć z bliska pierwszą świątynie w Erfurcie. Początki katedry sięgają 8
wieku, ale jej dzisiejszy styl to gotyk. Gdy weszłam do środka poczułam się
bardzo dziwnie – tak jak byłam jeszcze dzieckiem i bardzo wierzyłam w boga.
Właśnie tak powinny wyglądać wnętrza świątyń – byłam podekscytowana i
przytłoczona równocześnie. Dawno nie przeżyłam czegoś takiego, nie jestem osobą
wierzącą. Ze wzgórza rozciągał się widok na kolorowe kamieniczki.
Dalej ruszyliśmy na poszukiwania Klasztoru Augustynów.
Widziałam w Internecie piękne zdjęcia, z krużgankami - niestety nie mogliśmy wejść
do środka, tylko na dziedziniec. Najładniejsze miejsce w Erfurcie to Most
Kramarzy. Wybudowany w 12 wieku wyróżnia się tym, że jest całkowicie zabudowany
kamieniczkami z obydwu stron. Mieszczą się w nich kawiarenki i małe, urocze
sklepiki.
Po raz pierwszy widziałam też mini teatr – żeby obejrzeć mechaniczne
przedstawienie, wystarczy wrzucić monetę. Królewna Śnieżka w skrócie.
U wejścia
na most stoi kościół św. Idziego. W
wieczornym oświetleniu całkiem tu romantycznie. Dzień się już skończył, podobnie jak moja
wizyta w Erfurcie. Na pewno jeszcze tu wrócę.
Luty 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz