W Dreźnie jestem już po raz trzeci, tym razem na szkoleniu.
Po raz kolejny zatrzymałam się na Couchsurfingu. Mój host mieszka na obrzeżasz
starego miasta w pięknej, starej kamienicy. Sam lokal został bardzo ciekawie
urządzony przez jego współlokatorów. Ściany pomalowane na różne kolory i wzory,
kompozycja z potłuczonych luster i obrazu wilka, zebrowa toaleta i oczywiście
huśtawka w korytarzu – bardzo studencko.
Do centrum szkoleniowego miałam niedaleko, więc postanowiłam
się przejść – w teorii miało mi to zająć pół godziny. Po jakichś pięciu
minutach trafiłam na bardzo ciekawą fabrykę – Yenidze. Wygląda bardzo orientalnie,
może jak meczet? No i od tego zaczęła się moja tułaczka. Jak zwykle zgubiłam
drogę, a każdy przechodzień pokazywał mi inny kierunek. Typowe… Przez przypadek
przeszłam ślicznie ozdobioną świątecznymi światełkami Konigsstrasse. Po obu jej
stronach wznoszą się stare, klimatyczne kamienice. Po przejściu przez plac
Alberta, który nie wiadomo czemu bardzo lubię, miałam już niedaleko do szkoły,
więc niewiele się spóźniłam.
Po całym dniu kursu musiałam się trochę poruszać, ale
wiedziałam, że mój host nie ma dziś dla mnie czasu. Pozostało mi więc samotne
zwiedzanie miasta. Urokliwie przystrojone, rozświetlone i przepełnione
cudownymi zapachami jarmarki przyciągały jak magnes. Dopadła mnie nostalgia i
mimo iż byłam bardzo szczęśliwa w tym momencie to żałowałam, że nie ma przy
mnie męża. Maszerowałam pomiędzy straganami przystając od czasu do czasu.
Najbardziej podobał mi się Jarmark Augustynów. Przeszłam całe stare miasto
zatrzymując się na pokazie z ogniem. Weszłam też na chwilę do Kościoła NMP, ale
szybko się on zapełnił, niedługo miała odbyć się msza. Po kilku godzinach
wałęsania, dotarłam wreszcie do domu i padłam jak nieżywa.
Nocą obudził mnie
mój gospodarz i z grzeczności zaczęłam oglądać z nim film, ale szybko okazało
się, że bardziej interesuje nas rozmowa do późnych godzin.
Kolejnego ranka wstałam na wpół żywa i poczłapałam na
szkolenie. Mieliśmy tuż po nim iść całą grupą do miasta, więc już cieszyłam się
na to spotkanie. Mieliśmy piękna pogodę, więc w przerwie obiadowej poszłam
poszlajać się trochę po zaułkach. Odkryłam piękne bramy, głowy aniołów wiszące
nad wejściem, kolorowe podwórza.
Po kursie okazało się, że mamy spotkać się dopiero później,
a to pokrzyżowało mi plany. Rozczarowana wyżaliłam się mojej koleżance z ławki,
że chciałam się napić grzanego wina, ale nikt nie ma dla mnie czasu, a później
obiecałam mojemu gospodarzowi zrobić obiad. Całe szczęście, że dziewczyna nie
miał nic innego do roboty, bo z litości wybrała się ze mną „na jednego”.
Skończyło się na tym, że spacerowałyśmy 3 godziny, próbując różnych potraw i
pysznego gruszkowego wina. Znalazłyśmy też halę targową, która niemal
przemieniła się w fabrykę świętego mikołaja na ten świąteczny czas.
Po powrocie do domu przyrządziłam szare kluchy z kapustą i
boczkiem. Potem jak zwykle wdaliśmy się w dyskusje z moim gospodarzem. Jak już
nam się trochę w brzuchach uleżało, postanowiliśmy powygłupiać się na obręczach
gimnastycznych. Próbowałam tego po raz pierwszy w życiu, chociaż muszę
przyznać, że od zawsze mnie one fascynowały. Zaczynam żałować, że nie mam
takich w domu – świetny trening i zabawa.
Ostatniego dnia po szkoleniu umówiłam się z Victorio na
ulicy Alaunstrasse, by odwiedzić Kunsthofpassage – połączone podwórza o
artystycznym wystroju. Jedno z nich przyozdobione trąbkami wijącymi się wzdłuż
ścian, inne z żyrafą, kolejne pomalowane na żywe kolory.
Potem zaprowadził mnie
do mini zoo, gdzie można było pogłaskać kozy, konie i króliki. Nie zostało mi
wiele czasu, więc wybraliśmy się na pizzę i już musiałam wracać do Berlina.
grudzień 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz