niedziela, 18 grudnia 2016

Miśnia, Radebeul, Moritzburg

Wrześniowy wypad do Miśni zaplanowaliśmy specjalnie, by napić się świeżo robionego wina. Niestety nie znaleźliśmy żadnego noclegu w tym małym miasteczku, zdecydowaliśmy się więc na Drezno jako bazę wypadową.

Jeden dzień na zwiedzenie stolicy porcelany w zupełności wystarczy. Przyjechaliśmy pociągiem, więc  musieliśmy kawałek przejść ze stacji do starego miasta. Przyjemnie było spacerować  kolorowymi uliczkami, pogoda też dopisywała.  Dotarliśmy do gotyckiego Kościoła NMP, niestety nie mogliśmy wejść do środka. Z jego wieży codziennie rozbrzmiewa melodia porcelanowych dzwonów. 


Zaraz obok znajduje się ratusz. Jak to w weekend, kręciło się tu wielu turystów, co dodawało miasteczku uroku. Kluczyliśmy wąskimi uliczkami, pod kamiennymi łukami aż dotarliśmy na wzgórze. Roztaczał się stąd uroczy widok na całe miasto.

Dalej podążyliśmy do Placu Katedralnego, otoczonego kolorowymi kamieniczkami. Weszliśmy do wirydarza gotyckiej Katedry, między krużgankami znajdował się mini ogród. 



Właśnie odbywała się msza, więc ruszyliśmy dalej do Zamku Albrechta. Zeszliśmy w dół przez ciekawą bramę zamkową, podobną do architektury z Pragi i okrążyliśmy wzgórze, aż doszliśmy do niepozornego Kościoła św. Afra. 



Warto przespacerować się tymi klimatycznymi uliczkami. Dalej dotarliśmy do Fabryki Porcelany, ale wstęp był dla nas za drogi. Woleliśmy za te pieniądze zjeść porządny obiad na starówce i popić go Federweise.

Restauracja, która wybraliśmy znajdowała się w mało uczęszczanym zaułku, otoczona roślinami. Usiedliśmy na zewnątrz, bo słońce przyjemnie grzało mimo jesieni. Jedzenie było smaczne, a w oczekiwaniu na nie zaplanowaliśmy dalszą część wycieczki.

Okazało się, że niedaleko znajdują się winnice, więc pojechaliśmy do Radebeul.  Mając dobre wspomnienia z podobnej wyprawy do Ahrlweiler, postanowiliśmy powędrować po wzgórzach i cieszyć się pięknem natury. Na końcu trasy znajdowało się niewielkie obserwatorium i barokowy Pałac Waterbath. Widok jak z bajki, czerwony dach na tle zieleni - postanowiliśmy dostać się jakoś na dół, chociaż nie było to proste.



Po dotarciu pod pałac dostrzegliśmy dosyć spory tłum, więc zmusiłam męża by się za mną poczłapał i sprawdził co tam się wyprawia. Natknęliśmy się na wystawę starych aut i powozów. Zadbane, lśniły w blasku słońca i urozmaicały dodatkowo naszą wyprawę. Całkiem ciekawy zbiór, sama się zdziwiłam, że tak mnie to zainteresowało.

Byliśmy już zmęczeni po całym dniu, więc udaliśmy się w kierunku stacji. Musieliśmy trochę poczekać na pociąg, więc ku mojej uciesze Alberto dał się namówić na kawę i ciacho. Moje trudy zostały wynagrodzone.
W domu naszego hosta, jak zwykle z Couchsurfingu, chcieliśmy jak najszybciej wślizgnąć się do łóżka. Weszliśmy do naszego pokoju, ale na posłaniu zastaliśmy kota. Przeniosłam go na fotel i staraliśmy się usnąć. Zwierzak przyglądał nam się jednak z taką uporczywością, że nie mogłam zasnąć. Stał się inspiracją naszej chorej wyobraźni i jako niemal uosobienie złego ducha został wyrzucony z pokoju. Biedny sierściuch, jak teraz o tym myślę.

Kolejny dzień przeznaczyliśmy na wizytę w Moritzburgu. Właśnie tam znajduje się pałac myśliwski, w którym kręcono niemiecką wersję Kopciuszka. Piękny budynek z czerwonymi kopułami niemal unosi się na wodzie, otoczony przystrzyżonymi trawnikami i szpalerami krzewów. 


Spacer po posiadłości nie zajął nam dużo czasu. Słońce świeciło szczodrze, więc podążaliśmy dalej wokół jeziora. Dotarliśmy do lasu i ku mojemu zaskoczeniu na samym skraju znalazłam dosyć sporych rozmiarów prawdziwka. Uwielbiam zbierać grzyby, to dla mnie największa frajda na jesieni. Niestety, musiałam zadowolić się tylko tym jednym okazem.  Minęliśmy jakiś drogowskaz i postanowiliśmy sprawdzić, gdzie nas doprowadzi. W miasteczku odbywały się pokazy czy też zawody konne, więc  co jakiś czas przejeżdżały koło nas naprawdę cudne zwierzęta.

 Szliśmy przed podmokłą łąkę, aż prawie zwątpiłam w sens naszej dalszej wyprawy. Na szczęście już niedaleko znajdowała się polana, a na niej Pałacyk Bażanci. Jasnoróżowy – kto wybierał te kolory??? Niezbyt efektowny, ale pogoda nagle uległa zmianie i zaczęło kropić, więc mieliśmy dokąd się schronić. 


W budyneczku obok znajduję się restauracja – zamówiliśmy kawę i ciacho. Gdy już się przejaśniło, poszliśmy nad brzeg stawu do małej latarni morskiej, również różowej. Wybudowano ją za czasów Augusta III, by znudzeni książęta mieli piękną scenerię do odtwarzanych bitw morskich, które właśnie tam się odbywały.




Pogoda znowu się zaczęła psuć, więc postanowiliśmy wrócić do Drezna. W domu spotkaliśmy naszego hosta, który zaprowadził nas do super hiszpańskiej kawiarni, w której mogłam zamówić churros i gęstą czekoladę na gorąco. Miło się rozmawiało, ale musieliśmy jeszcze coś przekąsić. Miałam wrażenie, że przeszliśmy pół miasta w poszukiwaniu otwartego lokalu. W końcu z braku czasu wylądowaliśmy w jakiejś indyjskiej restauracji na Alaunstrasse. I bardzo dobrze – jedzenie było smaczne, a atmosfera luźna i miła. Żałowaliśmy, że nasz czas tutaj dobiegł już końca. 

wrzesień 2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz