Wrześniowy wypad do Miśni zaplanowaliśmy specjalnie, by
napić się świeżo robionego wina. Niestety nie znaleźliśmy żadnego noclegu w tym
małym miasteczku, zdecydowaliśmy się więc na Drezno jako bazę wypadową.
Jeden dzień na zwiedzenie stolicy porcelany w zupełności
wystarczy. Przyjechaliśmy pociągiem, więc
musieliśmy kawałek przejść ze stacji do starego miasta. Przyjemnie było
spacerować kolorowymi uliczkami, pogoda
też dopisywała. Dotarliśmy do gotyckiego
Kościoła NMP, niestety nie mogliśmy wejść do środka. Z jego wieży codziennie
rozbrzmiewa melodia porcelanowych dzwonów.
Zaraz obok znajduje się ratusz. Jak
to w weekend, kręciło się tu wielu turystów, co dodawało miasteczku uroku.
Kluczyliśmy wąskimi uliczkami, pod kamiennymi łukami aż dotarliśmy na wzgórze.
Roztaczał się stąd uroczy widok na całe miasto.
Dalej podążyliśmy do Placu Katedralnego, otoczonego
kolorowymi kamieniczkami. Weszliśmy do wirydarza gotyckiej Katedry, między krużgankami
znajdował się mini ogród.
Właśnie odbywała się msza, więc ruszyliśmy dalej do
Zamku Albrechta. Zeszliśmy w dół przez ciekawą bramę zamkową, podobną do
architektury z Pragi i okrążyliśmy wzgórze, aż doszliśmy do niepozornego Kościoła
św. Afra.
Warto przespacerować się tymi klimatycznymi uliczkami. Dalej
dotarliśmy do Fabryki Porcelany, ale wstęp był dla nas za drogi. Woleliśmy za
te pieniądze zjeść porządny obiad na starówce i popić go Federweise.
Restauracja, która wybraliśmy znajdowała się w mało
uczęszczanym zaułku, otoczona roślinami. Usiedliśmy na zewnątrz, bo słońce
przyjemnie grzało mimo jesieni. Jedzenie było smaczne, a w oczekiwaniu na nie
zaplanowaliśmy dalszą część wycieczki.
Okazało się, że niedaleko znajdują się winnice, więc
pojechaliśmy do Radebeul. Mając dobre
wspomnienia z podobnej wyprawy do Ahrlweiler, postanowiliśmy powędrować po
wzgórzach i cieszyć się pięknem natury. Na końcu trasy znajdowało się
niewielkie obserwatorium i barokowy Pałac Waterbath. Widok jak z bajki,
czerwony dach na tle zieleni - postanowiliśmy dostać się jakoś na dół, chociaż
nie było to proste.
Po dotarciu pod pałac dostrzegliśmy dosyć spory tłum, więc
zmusiłam męża by się za mną poczłapał i sprawdził co tam się wyprawia.
Natknęliśmy się na wystawę starych aut i powozów. Zadbane, lśniły w blasku
słońca i urozmaicały dodatkowo naszą wyprawę. Całkiem ciekawy zbiór, sama się
zdziwiłam, że tak mnie to zainteresowało.
Byliśmy już zmęczeni po całym dniu, więc udaliśmy się w
kierunku stacji. Musieliśmy trochę poczekać na pociąg, więc ku mojej uciesze
Alberto dał się namówić na kawę i ciacho. Moje trudy zostały wynagrodzone.
W domu naszego hosta, jak zwykle z Couchsurfingu, chcieliśmy
jak najszybciej wślizgnąć się do łóżka. Weszliśmy do naszego pokoju, ale na
posłaniu zastaliśmy kota. Przeniosłam go na fotel i staraliśmy się usnąć.
Zwierzak przyglądał nam się jednak z taką uporczywością, że nie mogłam zasnąć.
Stał się inspiracją naszej chorej wyobraźni i jako niemal uosobienie złego
ducha został wyrzucony z pokoju. Biedny sierściuch, jak teraz o tym myślę.
Kolejny dzień przeznaczyliśmy na wizytę w Moritzburgu.
Właśnie tam znajduje się pałac myśliwski, w którym kręcono niemiecką wersję Kopciuszka.
Piękny budynek z czerwonymi kopułami niemal unosi się na wodzie, otoczony
przystrzyżonymi trawnikami i szpalerami krzewów.
Spacer po posiadłości nie
zajął nam dużo czasu. Słońce świeciło szczodrze, więc podążaliśmy dalej wokół
jeziora. Dotarliśmy do lasu i ku mojemu zaskoczeniu na samym skraju znalazłam
dosyć sporych rozmiarów prawdziwka. Uwielbiam zbierać grzyby, to dla mnie
największa frajda na jesieni. Niestety, musiałam zadowolić się tylko tym jednym
okazem. Minęliśmy jakiś drogowskaz i
postanowiliśmy sprawdzić, gdzie nas doprowadzi. W miasteczku odbywały się
pokazy czy też zawody konne, więc co
jakiś czas przejeżdżały koło nas naprawdę cudne zwierzęta.
Szliśmy przed
podmokłą łąkę, aż prawie zwątpiłam w sens naszej dalszej wyprawy. Na szczęście już
niedaleko znajdowała się polana, a na niej Pałacyk Bażanci. Jasnoróżowy – kto wybierał
te kolory??? Niezbyt efektowny, ale pogoda nagle uległa zmianie i zaczęło
kropić, więc mieliśmy dokąd się schronić.
W budyneczku obok znajduję się
restauracja – zamówiliśmy kawę i ciacho. Gdy już się przejaśniło, poszliśmy nad
brzeg stawu do małej latarni morskiej, również różowej. Wybudowano ją za czasów
Augusta III, by znudzeni książęta mieli piękną scenerię do odtwarzanych bitw
morskich, które właśnie tam się odbywały.
Pogoda znowu się zaczęła psuć, więc postanowiliśmy wrócić do
Drezna. W domu spotkaliśmy naszego hosta, który zaprowadził nas do super hiszpańskiej
kawiarni, w której mogłam zamówić churros i gęstą czekoladę na gorąco. Miło się
rozmawiało, ale musieliśmy jeszcze coś przekąsić. Miałam wrażenie, że
przeszliśmy pół miasta w poszukiwaniu otwartego lokalu. W końcu z braku czasu wylądowaliśmy
w jakiejś indyjskiej restauracji na Alaunstrasse. I bardzo dobrze – jedzenie było
smaczne, a atmosfera luźna i miła. Żałowaliśmy, że nasz czas tutaj dobiegł już
końca.
wrzesień 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz