środa, 21 grudnia 2016

Rostock

Szykował się gorący weekend w Rostocku. Pojechaliśmy blablacarem nad morze, by uciec od miejskiego skwaru. Parę godzin w aucie wymęczyło nas kompletnie, ale i tak spędziliśmy miły wieczór. Spaliśmy przy samym nowym rynku na couchsurfingu. Matthias wziął nas na ostatnie piętro swojego budynku, skąd mogliśmy oglądać piękny zachód słońca nad rzeką Warnawą i dachy Rostocku. W domu zrobiliśmy sobie wieloowocowe smoothies i mieliśmy przy tym mnóstwo zabawy.



Od rana poszliśmy zwiedzać miasto. W sumie nie było tego zbyt wiele. Zaczęliśmy od nowego rynku, wokół którego wznosiły się kolorowe kamieniczki. Tuż obok znajduje się Kościół Mariacki. W jego wnętrzu umieszczono jedyny działający średniowieczny zegar astronomiczny z oryginalnym mechanizmem. Jego zdobienie i precyzja zrobiła na mnie duże wrażenie.




Dalej poszliśmy deptakiem – Kropelinestrasse, aż dotarliśmy do fontanny radości życia, z dziwnymi posążkami. Tuż za nią wznosi się pięknie zdobiony budynek uniwersytetu. Chciałam jak najszybciej wrócić do kościoła, gdyż o 12 można było wejść na jego wieżę i zobaczyć z bliska grę organową. Nieźle się zdenerwowałam, bo chłopcy się bardzo wlekli, a potem gdzieś zapodziali. W efekcie nie mogłam spełnić mojej zachcianki – a już prawie sobie wyobrażałam, jak wdrapuję się na górę i słucham koncertu…



Jakoś w końcu się odnaleźliśmy – moją komórkę miał Alberto, więc po jakimś czasie byłam bliska płaczu. Nie miałam z nimi żadnego kontaktu. Poszliśmy do raczej nieciekawej wieży Kopelińskiej i od ogrodów ją okalających. Według Matthiasa, nic więcej ciekawego w okolicy nie było, więc pojechaliśmy popływać łódką.

Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Otoczenie było bardzo wakacyjne – piękne domki letniskowe, kolorowe altanki. To jest życie! Płynęliśmy różnymi kanałami, wplątując się raz po raz w lilie wodne. W końcu tak się zawinęliśmy, że mieliśmy problemy z wydostaniem. Trochę strachu się najadłam. W końcu musieliśmy oddać łódkę.



Wpadłam na pomysł, żeby zobaczyć zachód słońca nad morzem. Pojechaliśmy pociągiem do Warnemunde. Pogada zaczęła się psuć. Miałam nadzieję na ciepły wieczór, a my ledwo przetrzymaliśmy chłód i deszcz. Skryliśmy się w restauracyjce i napiliśmy gorącej czekolady. Miała straszny apetyt na gofry, ale 4 euro za suchy wafel to chyba zbyt wygórowana cena. Przeszliśmy się wzdłuż portu, pstryknęliśmy zdjęcie latarni morskiej, poczekaliśmy na zachód słońca i zbieraliśmy się na ostatni pociąg do Rostocku.




W ostatni dzień zła aura nadal się utrzymywała. Matthias zaprosił nas na rundkę gier do swoich przyjaciół. Było nawet zabawnie, ale nasz gospodarz był w smutnym nastroju, który niedługo i nam się udzielił. Nie wiem, co spowodowało jego nerwowość, ale była tak widoczna, że chciało się go pocieszyć jak małe dziecko. Chłopacy próbowali z nim pogadać, ale na niewiele się to zdało. W końcu wybraliśmy się na stację na chińskie jedzonko i tam przeczekaliśmy na nasz pociąg do Berlina. Szkoda, że jednak nie udało mi się poopalać. Wymarzył mi się weekend na plaży. Okazało się, że w Berlinie słońce prażyło niemiłosiernie. Chyba zacznę wierzyć, że jest zawsze tam, gdzie mnie nie ma. Może następnym razem?


Lipiec 2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz