Szykował się gorący weekend w Rostocku. Pojechaliśmy
blablacarem nad morze, by uciec od miejskiego skwaru. Parę godzin w aucie
wymęczyło nas kompletnie, ale i tak spędziliśmy miły wieczór. Spaliśmy przy
samym nowym rynku na couchsurfingu. Matthias wziął nas na ostatnie piętro
swojego budynku, skąd mogliśmy oglądać piękny zachód słońca nad rzeką Warnawą i
dachy Rostocku. W domu zrobiliśmy sobie wieloowocowe smoothies i mieliśmy przy
tym mnóstwo zabawy.
Od rana poszliśmy zwiedzać miasto. W sumie nie było tego
zbyt wiele. Zaczęliśmy od nowego rynku, wokół którego wznosiły się kolorowe
kamieniczki. Tuż obok znajduje się Kościół Mariacki. W jego wnętrzu umieszczono
jedyny działający średniowieczny zegar astronomiczny z oryginalnym mechanizmem.
Jego zdobienie i precyzja zrobiła na mnie duże wrażenie.
Dalej poszliśmy deptakiem – Kropelinestrasse, aż dotarliśmy
do fontanny radości życia, z dziwnymi posążkami. Tuż za nią wznosi się pięknie
zdobiony budynek uniwersytetu. Chciałam jak najszybciej wrócić do kościoła,
gdyż o 12 można było wejść na jego wieżę i zobaczyć z bliska grę organową.
Nieźle się zdenerwowałam, bo chłopcy się bardzo wlekli, a potem gdzieś zapodziali.
W efekcie nie mogłam spełnić mojej zachcianki – a już prawie sobie wyobrażałam,
jak wdrapuję się na górę i słucham koncertu…
Jakoś w końcu się odnaleźliśmy – moją komórkę miał Alberto,
więc po jakimś czasie byłam bliska płaczu. Nie miałam z nimi żadnego kontaktu.
Poszliśmy do raczej nieciekawej wieży Kopelińskiej i od ogrodów ją okalających.
Według Matthiasa, nic więcej ciekawego w okolicy nie było, więc pojechaliśmy
popływać łódką.
Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Otoczenie było
bardzo wakacyjne – piękne domki letniskowe, kolorowe altanki. To jest życie!
Płynęliśmy różnymi kanałami, wplątując się raz po raz w lilie wodne. W końcu
tak się zawinęliśmy, że mieliśmy problemy z wydostaniem. Trochę strachu się
najadłam. W końcu musieliśmy oddać łódkę.
Wpadłam na pomysł, żeby zobaczyć zachód słońca nad morzem.
Pojechaliśmy pociągiem do Warnemunde. Pogada zaczęła się psuć. Miałam nadzieję
na ciepły wieczór, a my ledwo przetrzymaliśmy chłód i deszcz. Skryliśmy się w
restauracyjce i napiliśmy gorącej czekolady. Miała straszny apetyt na gofry,
ale 4 euro za suchy wafel to chyba zbyt wygórowana cena. Przeszliśmy się wzdłuż
portu, pstryknęliśmy zdjęcie latarni morskiej, poczekaliśmy na zachód słońca i
zbieraliśmy się na ostatni pociąg do Rostocku.
W ostatni dzień zła aura nadal się utrzymywała. Matthias
zaprosił nas na rundkę gier do swoich przyjaciół. Było nawet zabawnie, ale nasz
gospodarz był w smutnym nastroju, który niedługo i nam się udzielił. Nie wiem,
co spowodowało jego nerwowość, ale była tak widoczna, że chciało się go
pocieszyć jak małe dziecko. Chłopacy próbowali z nim pogadać, ale na niewiele
się to zdało. W końcu wybraliśmy się na stację na chińskie jedzonko i tam
przeczekaliśmy na nasz pociąg do Berlina. Szkoda, że jednak nie udało mi się
poopalać. Wymarzył mi się weekend na plaży. Okazało się, że w Berlinie słońce
prażyło niemiłosiernie. Chyba zacznę wierzyć, że jest zawsze tam, gdzie mnie
nie ma. Może następnym razem?
Lipiec 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz