piątek, 24 lutego 2017

Tropiąc churros - Barcelona

Przedostatni dzień w tym pięknym mieście miałam jak zwykle zaplanowany. Edwin bardzo chciał mi wynagrodzić swą nieobecność i towarzyszyć mi tym razem w zwiedzaniu. Mimo solennych obietnic, że wstanie wcześnie wyruszyliśmy koło 12. Znowu te same gierki co ostatnio, aż zaczynałam żałować, że nie poszłam sama. Przyprowadził dodatkowo jakąś koleżankę i już zupełnie stracił zainteresowanie moją osobą. Chodzili sobie we dwójkę i gawędzili o wspólnych znajomych i różnych sytuacjach. Weszliśmy do jakiegoś nieznanego kościółka, który skrywał zielony wirydarz. Oczywiście podczas gdy przechadzałam się wśród krużganków, Ed  wdał się w nieprzyjemną, niekończącą się dyskusję religijną z księdzem.


Kolejny punkt na mojej liście to czerwony Pałac Muzyki Katalońskiej. Wejście było dosyć drogie, więc zadowoliłam się oglądaniem bogato zdobionej fasady. 


Niedaleko stamtąd znajduje się Mercado Santa Caterina z kolorowym, łuskowatym dachem. Pogubiłam się trochę wśród alejek, znalazłam mój ulubiony ser manchego i byłam gotowa do dalszej drogi. Przeszliśmy koło katedry, gdzie przygotowywano się do jakiegoś festiwalu i puszczali muzykę filmową. Tuż za rogiem można było podziwiać mozaikę Fontcuberta złożoną z tysięcy malutkich obrazów przedstawiających wolność - " World begins with every kiss".


W końcu powłóczyliśmy się do Placu Filipe Neri, otoczonego ceglanymi budynkami i kościołem pod tym samym wezwaniem. Na środku postawiono brudną niby-fontannę. Wokół dzieciaki biegały za piłką i omal nie dostałam przy tej okazji w głowę, więc szybko się stamtąd wyniosłam, zostawiając moich towarzyszy paplających beztrosko. Gdy zaszczycili mnie wreszcie swoją obecnością, kontynuowaliśmy aż do Placu Pi. Obejrzałam sobie z zewnątrz bazylikę Pi i znowu czekałam na Eda, nie wiem gdzie się podział.

Następnie podążyliśmy do marketu Boqueria, gdzie zatrzymywali się przy świńskich ryjach i martwych ptakach. Tego było już dla mnie za wiele, więc postanowiłam odciąć się od nieciekawego towarzystwa.
W samotności cieszyłam się odkrywaniem podwórza Biblioteki Katalońskiej ogrodami Rubio i Lluch, krużgankami oraz fontanną. Całkiem przyjemny zakątek odwiedzany przez studentów. Zagubiłam się w jakimś nieznanym mi zakątku, gdzie odnalazłam ciekawy plac i klatkę schodową z kolorowymi mozaikowymi obrazami.


Było mi trochę głupio z powodu mojego kumpla, więc umówiłam się na dalsze zwiedzanie z Alem. Zjedliśmy pyszną tortillę de patatas i pojechaliśmy do parku Tamarita. Czytałam, że jest bardzo ciekawy, z licznymi posągami. Szczerze mówiąc, był bardzo przeciętny. Za to okolica przepiękna. Wiele z budynków przypominało mini pałacyki. Po porządnej dawce spaceru przyszła kolej na churros. Specjalnie wybrałam tę okolicę, bo czytałam, że w pobliżu znajduje się Comexurros - lokal z nieprzeciętnymi wyrobami. Zamówiłam sobie takiego z marakujowym nadzieniem - niebo w gębie. To wynagrodziło mi wszystkie nieprzyjemności tego dnia.

Nie było aż tak daleko do domu, więc zrobiliśmy sobie spacer po zmierzchu. Przechodziliśmy przez parki i placyki, chłonąc wieczorną atmosferę. Musiałam się nacieszyć w miarę ciepłym klimatem przed powrotem do zachmurzonego Berlina.


Barcelona nieznana

Tym razem wybrałam się do Klasztoru Pedrables. Towarzyszył mi chłopak z cs. Dzielnica którą szliśmy obfitowała w ciekawe wille i ogrody. Klasztor obejmował wirydarz, kilka pięter krużganków, sale muzealne i kościół. Wystawiono tam wiele ciekawych eksponatów i starych ksiąg. Szczególnie podobała mi się kuchnia z azulejos  i sala z mini scenami. Rzeźby i obrazy ustawiono tak, że wydawało się iż zaglądam przez okno innego świata i wciągały w środek krajobrazu.


Z klasztoru ruszyliśmy pod górę, by dostać się do punktu widokowego w parku Zamku Oreneta. Bardzo dobrze prezentował się stąd Tibidabo, ale poza tym park nie miał zbyt wiele do zaoferowania. Przeszliśmy dalej do Finca Guell - stajni zaprojektowanych przez Gaudiego. Teren był tak mały, że obejrzeliśmy fasady oraz kutą bramę ze smokiem, ale nie wchodziliśmy do środka. Tuż obok znajdują się ogrody Pedrables więc postanowiliśmy  się rozejrzeć. Spacerowaliśmy z Alejandro koło fontann i bujnej roślinności, aż zgłodnieliśmy. Pojechaliśmy do centrum na paellę.


Niestety w polecanym lokalu nie było prądu więc poszliśmy do droższej restauracji. Było umiarkowanie smacznie, ale miło spędziliśmy czas. Przez przypadek trafiliśmy na klasztor którego szukałam ostatnio. Bardzo malutki, ale ładny. Kolumny w stylu arabskim nadawały miejscu nieco egzotyki. 


Podreptaliśmy jeszcze do słynnej rzeźby kota Botero i ruszyliśmy do bunkrów Carmel. Zajęło nam to trochę czasu, szczególnie, że trzeba było wspiąć się pod górę po schodach. Dotarliśmy w sam raz na zachód słońca. Tysiące światełek, zatoka i góry - coś dla każdego. W drodze powrotnej przeszliśmy przez ciekawy most, zaopatrzyłam się w chorizzo da rodzinki i ledwo żywa powlokłam się do domu.

Barcelona po staremu

Dzień zaczęłam od spaceru do Łuku Triumfalnego. Słońce jak zwykle pięknie oświetlało i grzało skórę. Spotkałam tam jednego meksykanina i razem powędrowaliśmy do Parku Cytadeli. Mini palmiarnia była zamknięta, ale i tak miło było przechadzać się wśród alejek, posiedzieć przy stawku i wspiąć się na fontannę.



Zawędrowaliśmy pod czerwony Parlament Kataloński, gdzie odbywała się demonstracja. Jakiś emeryt zaczął wygłaszać do nas mowy o papieżu faszyście i inne polityczne bzdury.


Przeszliśmy koło Centrum Pamięci Narodowej, gdzie mogliśmy pooglądać z góry ruiny miasteczka, które kiedyś było częścią plaży. Ruszyliśmy na poszukiwania klasztoru, niestety bez powodzenia. Zrezygnowani kluczyliśmy ciekawymi uliczkami, paplając o wszystkim. Ze wszystkich stron otaczały nas zapachy więc skusiliśmy się na gofry.

W końcu dotarliśmy do kościoła St. Maria del Mar. Oprócz pięknej rozety wnętrze nie robiło dużego wrażenia. Gotyckie sklepienia i organy trochę mi się już opatrzyły.


Kluczyliśmy dalej Bario Gotico i dotarliśmy do Placa Catalunya z wielkimi fontannami. W tle wyłaniał się ciekawy budynek z kolorowymi wieżyczkami. Cały plac obsiadało dziesiątki gołębi karmionych przez turystów. Jeden nawet usiadł mi na ręce nieproszony.

Mój towarzysz musiał już iść, więc kontynuowałam sama. La Rambla oferuje interesujące widoki.Wiele budynków zaskakuje tak jak Teatr Liceo czy kolorowy Dom Parasoli z figurką smoka.


Odkryłam również muzeum imitacji. Przeszłam tylko przez parter, gdzie wystawione były gigantyczne lalki.


Potem przyszła pora na La Boqueria - ryneczek pełen skarbów i pysznego jedzenia. Kolorowe owoce i soki cieszyły oczy i podniebienie. Skusiłam się na napój ze smoczych owoców - pyszne!


Oczywiście nie mogło mnie zabraknąć na Placu Real. Obowiązkowa fota przy fontannie  wśród palm i już obrałam kurs do portu. Przeszłam koło zdobionego budynku portowego i położyłam się na moście, by pooglądać kolejki linowe, morze i statki. Miło tak odpocząć w słońcu. 

Idąc wzdłuż brzegu zauważyłam czerwoną kopułę i musiałam wybadać co to. W końcu trafiłam do Basilica de la Mare de Deu de la Merce, która niestety była zamknięta. Po drodze odkryłam wielki gmach poczty i postanowiłam wejść do środka. Szklany sufit i obrazy na ścianie nadawały mu atmosfery muzeum. Tak powolutku kontynuując Barcelonety. Niestety wzmógł się taki wiatr, że nie mogłam długo zostać. Pojechałam do domu coś upichcić.


Wieczorem poszliśmy do baru na koncert ponoć znanego chłopaka. Śpiewał całkiem nieźle, trochę coverów, część własnych utworów. Posiedziałam ze 3 godziny, ale byłam już tak zmęczona, że marzyłam tylko o łóżku.

Barcelona moje szlaki

Wcale mi się nie chciało wstawać, ale była już dziewiąta. Zanim  się wyszykowałam i zdecydowałam gdzie iść, minęło półtorej godziny. Na ulicy pełne słońce. Z przyjemnością przechadzałam się Av. de Gaudi wśród ciekawych budynków, aż dotarłam do ogromnego szpitala Sant Pau.


Piękne wieżyczki i kopuły zapierały dech, tak samo jak cena za wstęp - 13 euro. Nie zwiedzałam więc dziedzińca, tylko poszłam dookoła i zaglądałam w każdą dziurę. Czmychnęłam przez inną część szpitala i natrafiłam na piękną klatkę schodową, oczywiście zdobioną mozaikami. Weszłam jeszcze do kilku kolorowych sal i poczłapałam się w kierunku parku Guell. 

Jakie było moje zdziwienie gdy się dowiedziałam, że za wejście do części kolumnowej też się płaci. Wdrapałam się na górę i przysiadłam do starszego pana. Wywiązała się rozmowa i pospacerowaliśmy razem. Zawsze to przyjemniej niż samej.


W drodze do metro natrafiłam na ciekawy budynek i weszłam na dziedziniec. Okazało się, że to sanktuarium San Jose de la Montana, ale o tej godzinie był zamknięty.



Spojrzałam na mapę i byłam niedaleko od metra, więc postanowiłam obejrzeć Casa Vince. Niestety był cały przykryty, w renowacji. Niepocieszona, kontynuowałam spacer odkrywając placyki i ogrody. Na Diagonal odnalazłam Casa de las Puntas, ze strzelistymi wieżyczkami.


Na końcu wstąpiłam do Domu Barona, ale też nie można było go dziś zwiedzać. Przedsmak klatki schodowej musiał mi wystarczyć. Wróciłam do domu wykończona.

Ostatni dzień w Barcy

Nadszedł ten smutny czas rozstania z miastem. Ostatni dzień był pochmurny, nawet mżyło przez chwilę. Umówiłam się na spotkanie z kolejnym cs'owcem. Najbardziej zależało mi, by odwiedzić ogród Maragall. Niestety, brama była zamknięta. Nie poddałam się jednak łatwo i zawlokłam mojego kompana dookoła i w końcu znaleźliśmy wejście. Na pewno było warto. Amfiteatr, pałacyk z różowej cegły, rzeźby i fontanny zamieniały to miejsce w magiczny zakątek. Szkoda tylko, że ciemne chmury przesłaniały słońce. 


Wciąż mieliśmy dużo czasu przed otwarciem Muzeum Sztuki Katalońskiej, więc poszliśmy do Poble Espanyol. Okazało się, że wstęp kosztuje 14 euro. Już prawie zrezygnowaliśmy z wejścia, ale wstąpiłam jeszcze do sklepiku z pamiątkami. Jego wyjście kończyło się po drugiej stronie bramek, więc skorzystaliśmy z okazji i nieco oszukaliśmy. Miasteczko Hiszpańskie jest skansenem - jego eksponaty zebrane były w całym kraju. Nie było tu zbyt wielu zwiedzających, więc mogliśmy w spokoju obejrzeć place, kościoły i ratusz. Najbardziej podobała mi się wieża Utebo i klasztor Sant Miguel. Weszliśmy jeszcze na gorącą czekoladę do ciekawego lokalu, wyłożonym tłuczoną ceramiką i zdobionym repliką jaszczurki Gaudiego.




W drodze do muzeum zobaczyliśmy stadninę koni i oczywiście od razu zapragnęła połasić się do zwierząt. Weszliśmy do boksów i wszystkie łby zwróciły się ku nam. Znalazłam trochę siana i zaczęłam podkarmiać konie, oczywiście w zamian za pogłaskanie. Cwane stworzenia. Dopiero później mój towarzysz przyznał mi się, że obawia się tych zwierząt. No trudno...

W końcu dotarliśmy do muzeum w sam raz na czas - od 15 można było je zwiedzić za darmo. Cała runda zajęła nam koło dwóch godzin. Niektóre eksponaty były imponujące, wiele z nich ciekawych, ale przeważały te przeciętne według mnie. Jasne, żaden ze mnie krytyk, ale ogólnie polecam taką wizytę. Sam budynek jest wart obejrzenia. 


Zrobiło się późno, więc rozstaliśmy się z moim towarzyszem. Poszłam na zakupy, upichciłam coś szybkiego w domu i poszłam spać - budzik nastawiłam na 2:30 rano. Spokojny koniec wizyty.

wtorek, 14 lutego 2017

Barcelona nietypowo

Niedziela. Po raz kolejny do Barcelony! I znowu sama. trochę stresowałam się przed lotem, bo wiozłam ze sobą zastrzyki i bałam się, że mnie nie przepuszczą. Na szczęście wszystko poszło gładko. Edwin miał na mnie czekać przed Sagrada Familia, ale oczywiście się spóźnił. Chociaż miałam ładny widok. 


Gdy Ed wreszcie się zjawił, zaprowadził mnie do siebie i nadrabialiśmy plotki. Cudem udało mi się go wyprowadzić na spacer. Pojechaliśmy do Generalitat, ale było zamknięte dla zwiedzających. Pozostało mi oglądanie kolorowej, kopulastej wieżyczki. Powłóczyliśmy się do katedry, spotykając co chwilę znajomych Edwina. Na placu przed kościołem jego kumpel tańczył z ogromnym hula - hop. Razem ze swoją partnerką dali niezłe show. 

Budowla katedry nie przestawała mnie zachwycać - weszliśmy do środka i moja głowa zwrócona była cały czas do sufitu. Rzeźby i sklepienia oraz jakiś mrok dodawały jej uroku. Nie mogłam ominąć również klasztoru z gąskami. To moje ulubione miejsce, łączące zieleń, zwierzaczki, gotyk i fontannę. 


Gdy wyszliśmy, było już ciemno. Ed zaprowadził mnie do muzeum Frederica Mares, kolekcjonera i rzeźbiarza. Potrzebowałam koło godziny, by obejrzeć te 4 piętra, ale Ed to już przesadził.  Zaczepiał każdą ładną dziewczynę i wdawał się w dyskusje kulturalne. Jasne, dziesiątki nożyczek, broszek czy kluczy robiło na mnie wrażenie, ale nie muszę spędzać 10 minut nad każdą figurką. Po tym męczącym doświadczeniu pozwoliłam Edowi coś ugotować i padłam wykończona.

Poniedziałek. Po ponad 2 godzinach błagania udało mi się wyciągnąć Eda z domu. Pojechaliśmy do zamku Montjuic. Niestety, kolejka linowa była nieczynna, więc został nam autobus. Potężna forteca nie skrywała zbyt wiele ciekawostek, poza małą wystawą wojenną. 


Za to widok był przepiękny na morze, góry i miasto. Słońce grzało, a wiatr ziębił więc nie wiedziałam czy mi gorąco czy zimno. Namówiłam Eda na mały spacer. Przeszliśmy się do Ogrodów Llobera i Mirador, gdzie odkryliśmy nową zabawkę - kilka pseudo-poduszek wydających dźwięki gdy się na nie naskoczyło.

Minęliśmy nieciekawy Teatr Grec i cały czas zachwycając się widokami, dotarliśmy do Muzeum Narodowego. Przepiękny, ogromny budynek normalnie otoczony jest przez kaskady, teraz jednak bez wody. 


Pstryknęliśmy kilka fot i Ed zwijał się do domu. Mogłam sobie pozwiedzać we własnym tempie. Weszłam na dach centrum handlowego, by jeszcze raz obejrzeć okolicę. O mało co mnie nie zwiało. 


Potem przespacerowałam się Gran Via i oglądałam ciekawą architekturę, zaplątałam się przy wejściu do, jak się okazało, domu starców, który był wyłożony mozaikami. Niestety, dość szybko mnie wyproszono. 

W domu zrobiłam wyżerkę dla wszystkich  mieszkańców. przyszła jeszcze jedna koleżanka i zaczęliśmy grać w ręcznie robioną planszówkę. Mieliśmy sporo uciechy, a przy tym też ciekawe rozmowy. Niestety przy oglądaniu filmu wymiękłam i zasnęłam.

wtorek, 31 stycznia 2017

Monreale


Mimo ulewnego deszczu postanowiliśmy ruszyć się z domu. Dzień wcześniej sprawdziliśmy, jak dojechać do Monreale, jednak tuż przed wyjściem trasa się zmieniła. Musieliśmy iść 10 minut pod nieznany adres, a stamtąd złapać autobus. Gdy już dotarliśmy w wyznaczone miejsce okazało się, że nic tam nie ma. Na szczęście jacyś przechodnie pomogli znaleźć nam przystanek – słup bez rozkładu jazdy. Bus spóźniał się znacznie, więc zaczęliśmy powoli iść – i tak było mało prawdopodobne, byśmy zdążyli na przesiadkę. Po kilku minutach okazało się, że zguba się odnalazła i musieliśmy ją gonić. Na szczęście wszystko nam się udało.

Wraz z nielicznymi turystami weszliśmy na plac Vittorio Emanuele. Palmy, fontanna i potężna katedra ociekały w strugach deszczu. Bardzo podobała mi się jej dzwonnica. 


Weszliśmy do środka, ale właśnie trwała msza, więc postanowiliśmy wrócić później. Poszliśmy dookoła katedry i odkryliśmy przejście w bramie, prowadzące do ogrodu. Widać stąd było kawałek morza. Po chwili przyszedł strażnik i nas stamtąd przepędził. Pozostało nam jeszcze zwiedzenie Klasztoru Benedyktynów z pięknym dziedzińcem. Krużganki zdobione są ciągiem podwójnych kolumn, z których niektóre wyrzeźbiono, inne opasała złotawa mozaika, a pozostałe pozostawały gładkie. Do pełnego szczęścia brakowało nam tylko słońca.



Do zakończenia mszy mieliśmy jeszcze pół godziny, więc skusiliśmy się na kawę i ciastko w pobliskiej kawiarni. Pięknie ozdobili moje late – wyrysowali na piance dwa czekoladowe serduszka. Obserwowaliśmy kościółek na wzgórzu i postanowiliśmy wspiąć się na sam szczyt. Dopiliśmy kawę i weszliśmy do katedry. Cała mieniła się złotem, ale nie była tak zachwycająca jak kościoły w Palermo. Poprzyglądaliśmy się chwilę misternym mozaikom i powędrowaliśmy w górę. 


Mijaliśmy kwitnące krzewy i kaktusy z kolorowymi opuncjami. Deszcz trochę osłabł, ale mimo to ciężko się nam wdrapywało na górę. Niestety okazało się, że kościół jest zamknięty. Zrobiliśmy kilka zdjęć z widokiem na morze i góry po czym powoli ruszyliśmy w kierunku autobusu. W międzyczasie rozpadało się na dobre, więc schroniliśmy się pod małym daszkiem przystanku. Czuliśmy w kościach przeziębienie.



Zanim dotarliśmy do Palermo, trochę się wypogodziło. Przechadzaliśmy się po znanych nam z wieczoru lub dnia ulicach i mąż kupił mi obiecane buble tea. Niestety była strasznie słodka, ale przynajmniej ciepła. Zrobiliśmy sobie małą sjestę, a wieczorem poszliśmy na apericena. Jak zwykle, najlepsze miejscówki są koło Teatro Massimo. Kelnerka przyniosła nam tacę z różnego rodzaju szynkami, serami, mini wrapami i gnocci z gorgonzolą i orzechami włoskimi. Mniam! Do tego zamówiliśmy sobie po drinku  - kolacja godna królów. Taki mieliśmy ostatni romantyczny wieczór w Palermo. 

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Palermo w jeden dzień

W sobotę wyruszyliśmy już od rana, by nie marnować cennego słońca. Pojechaliśmy tramwajem do stacji centralnej i stamtąd przespacerowaliśmy się do Placu Bellini z trzema kościołami. Martorana, z piękną, piaskową dzwonnicą jest miksem styli barokowego, bizantyjskiego i romańskiego. Tuż obok stoi arabsko-normandzka Sant Cataldo. Jego dach zdobią ciekawe, ale nie jedyne tego rodzaju czerwone kopuły. 


Po drugiej stronie placu znajduje się wejście do Kościoła św. Katarzyny – do każdego z nich trzeba było zapłacić wejściówkę, więc zrezygnowaliśmy ze zwiedzania. Ponoć skrywa wnętrza z sycylijskiego baroku, renesansu i rokoko. Według mnie wygląda dużo lepiej od strony Placu Pretorio. Gdy weszliśmy na oświetlony pełnym słońcem dziedziniec, aż zaparło mi dech. Znana już nam fontanna w centrum, obok Pałac Pretoria, z jednej strony kopuła od St. Catarina, z drugiej kolorowa kopuła Teatini i jej dzwonnica. Pięknie! Pstryknęliśmy kilka zdjęć i próbowaliśmy pozbyć się natręta, który próbował nam opowiedzieć historię i politykę miasta łamanym spanglishem… I zdobyć kilka euro.


Vittorio Emanuel już nie była tak wyludniona jak przed wieczorem. Turyści i lokalni przechadzali się wśród sklepików. Poszliśmy Via Maqueda i przez przypadek natrafiliśmy na podwórze z Pałacem Marchesi – nie wiem czy dało się wejść do środka, my w każdym razie nie natrafiliśmy na żadna bramę czy drzwi. Zaintrygowała mnie jego dzwonnica.


Klucząc uliczkami, natrafiliśmy na bazar Ballaro, pełen ludzi i kolorów. Wystawione słodycze, owoce i ryby cieszyły oko – szczególnie interesująca była ryba piła. Alberto spróbował żołądka baraniego, ale nie przypadł mu do gustu. Ponad straganami ukazała się nam zdobiona rzeźbami niebiesko – zielona kopuła kościoła Carmine Maggiore. I po raz kolejny nie udało nam się wejść do środka. Dając się ponieść rytmowi bazaru, dotarliśmy do zielonego skwerku. Pośród uliczek wyłonił się kolejny ciekawy kościół – Francesco Saveiro, który również był zamknięty na 4 spusty. Mój biedny mąż był już zniechęcony pogonią za kolejnym obiektem sakralnym. Ja z kolei byłam w niebo wzięta.


Następny punkt zwiedzania to Kościół Jezusa. Według Alberto już go widzieliśmy – znowu rzeźby, kolorowa kopuła – ale ja wiedziałam swoje. Jej wnętrza urządzono w stylu baroku sycylijskiego, pełen przepychu i tysięcy detali. Podłoga oczywiście też we wzorach, a na sufitach freski. Na pewno warto tutaj zajrzeć.


Czas uciekał, a my chcieliśmy odwiedzić jeszcze katedrę. Po drodze zobaczyłam plakat reklamujący taras widokowy z Kościoła św. Salwadora. Oczywiście udało mi się namówić Alberto na ten wydatek. Na pewno się opłacało – widok katedry na tle gór, czy innych kopuł z morzem w drugim planie były warte tych 2,5 euro. 


Kilka fotek później kierowaliśmy się już w stronę katedry. Tak jak myślałam, za dnia konstrukcja kościoła była jeszcze piękniejsza. Pomarańczowe drzewka wokół i słońce tworzą przyjemną atmosferę. Detale architektoniczne były niesamowite. Pełni oczekiwań weszliśmy do środka i niestety bardzo się zawiedliśmy. Nie zajęło nam to zbyt wiele czasu, więc napiliśmy się herbaty i poszliśmy dalej.


Podążając w stronę Pałacu dotarliśmy do Kościoła św. Jana od Heremitów. Wstęp 6 euro był dla nas za drogi. Obeszliśmy kościół dookoła, oglądając czerwone, arabskie kopuły wyrastające ponad palmy. Zjedliśmy co nieco i powędrowaliśmy do portu la Cala i parku Foro Italico. Jak przyjemnie było przechadzać się wśród fal ze słońcem na twarzy. Położyliśmy się na kolorowych, ceramicznych ławkach i oddychaliśmy bryzą.


Po krótkim odpoczynku poszliśmy do Porta Felice i dalej kluczyliśmy wąskimi uliczkami. Mijaliśmy kolejne kościoły – św. Marii i św. Teresy. Upajaliśmy się piękną pogodą. Trafiliśmy przypadkiem do ruin Santa Maria de Spasimo. Dostaliśmy darmowe bilety, wiec skorzystaliśmy z okazji i połaziliśmy po terenie. Dziko zarośnięte ściany, konstrukcja bez dachu rozsiewało sekretną atmosferę.

Tuż nad zatoką stoi jeszcze jeden z kościołów – Santa Maria della Catena. Bardzo chciałam wejść do środka, ale po raz kolejny musiałam obejść się bez tego – ach, te wstępy. Nieopodal znajduje się niewielki Ogród Garibaldiego. Skrywa on ogromne, imponujące fikusy. Ruszaliśmy powoli do Kaplicy Kapucynów. Po drodze minęliśmy jeszcze Kościół św. Franciszka z Asyżu i do Albergo of Povere. Niestety, dziedzińce tego drugiego były zamknięte.


Wizyta w Kaplicy kapucynów nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia, jak się spodziewałam. Może obejrzałam zbyt wiele dokumentów na ten temat? Zwiedzanie zajęło nam mniej więcej 20 minut. Kilka mumii było faktycznie nieźle zachowanych, ale w większości były to same kości – dla mnie to nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę moje wykształcenie.

By maksymalnie wykorzystać światło dzienne, poszliśmy jeszcze do Pałacu Zisa, a raczej do ogrodów go okalających. Latem uruchomiona jest fontanna, ale mimo wszystko pięknie się to wszystko prezentowało na tle gór. Wygłodniali udaliśmy się do nowo otwartej piekarni. Wybraliśmy sobie mini pizze i byliśmy niezwykle zaskoczeni, gdy dostaliśmy ciepłą bułeczkę z serem i szynką. Później zaczęliśmy zwracać uwagę na napisy sklepowe – okazało się, że u nich pizza to po prostu pieczywo.


Dla ukoronowania dnia, ruszyliśmy w kierunku Teatro Massimo, by coś przekąsić. Po długich poszukiwaniach, wreszcie znaleźliśmy otwartą restaurację – było dopiero tuż przed siódmą. Zamówiłam sobie lasagne, która niestety siedziała mi na żołądku całą noc. Wystrój restauracji był dziwaczny – pełno indiańskich masek, Madonna, murzyńskie figurki, a na ścianie ogromny telewizor. Oczywiście nastawiony na mecz. Udało mi się przełączyć na jakąś muzykę. Alberto zamówił sobie menu mięsne – pyszną carbonarę, sałatkę, stek i deser. Niemalże kulaliśmy się z powrotem do naszego pokoju.

piątek, 27 stycznia 2017

Palermo wieczorem

Na naszą pierwszą rocznicę ślubu pojechaliśmy do Palermo – by choć trochę uciec od zimy. Na miejsce dolecieliśmy popołudniu – na szczęście było jeszcze jasno, więc mogliśmy obserwować góry i Morze Śródziemne w drogę z lotniska. Mieliśmy jeszcze czas by przejść się po Ogrodzie Angielskim w wiosennej atmosferze i gasnącym słońcu. Dotarliśmy do obskurnej bramy w bocznej uliczce z odrapanym domofonem i zadzwoniliśmy. Nikt nie odbierał, więc już się zaczęłam martwić, że nasze lokum nie istnieje i nas wystawili. Na szczęście okazało się, że właścicielka poszła na spacer z psem i niebawem nas wpuściła. Byliśmy głodni, więc zrzuciliśmy plecaki i popędziliśmy do miasta.

Do Teatro Garibaldi mieliśmy jakieś 10 minut pieszo, a do Massimo – największego teatru we Włoszech, niecałe 20. 


Skręcając w jeden z wąskich deptaków wypełnionych kawiarniami i restauracjami natrafiliśmy na barokowy kościół św. Ignacego. Na szczęście był jeszcze otwarty o tej godzinie. Marmurowe podłogi, zdobione sufity, rzeźby i obrazy przytłaczały przepychem, jednocześnie zachwycając. 


Dalej poszliśmy do Placu św. Dominika, przy którym stoi kościół pod tym samym wezwaniem. 


Tuż obok rozpoczyna się bazar Vucciria, na którym wieczorami rozkładają się handlarze z przeróżnym jedzeniem. Alberto skusił się na grillowane baranie jelita, ale było mu mało i poprawił jakimś mięskiem. Ja zamówiłam wieprzowinę zawijaną z ryżem, szynka i serem. Wstąpiliśmy jeszcze na winko do popularnego baru i w dobrym humorze kontynuowaliśmy eksplorowanie Palermo.

Skręciliśmy w Via Vittorio Emanuelle, niezwykle spokojnej o tej porze. Byliśmy niemalże jedynymi przechodniami. Prawie od razu trafiliśmy na Plac Pretorio z Fontanną Wstydu i Pałacem Pretorio. Pięknie podświetlone budynki, ale i tak mieliśmy tam wrócić za dnia. Zaraz obok znajduje się Quattro Canti – zbieg 4 dzielnic. Każdy jej róg jest przyozdobiony rzeźbą i fontanną, które symbolizują pory roku. Na jednej ze ścian znaleźliśmy wejście do kościoła Giuseppe del teatini. Piękny nie tylko z zewnątrz – dzięki kopule i dzwonnicy. Barokowe, bogato zdobione sufity robiły wrażenie. Wróciliśmy na Vittorio i naszym oczom ukazała się wspaniała budowla – taak, to była Katedra Palermo. Wiele zdobień i wieżyczek, łuki – całkowite pomieszanie stylów. Ponoć jedna z jego kolumn należała niegdyś do meczetu. Nie mogliśmy się napatrzeć.



Kontynuując dotarliśmy do Porta Nuova z 16 wieku. Fasada to coś na zasadzie łuku triumfalnego. Przeszliśmy przez park i dotarliśmy do Pałacu Normanów – z zewnątrz niezbyt ładnego. Miałam już dosyć łażenia, te kilka łyków wina uderzyło mi do głowy i teraz dopadało mnie zmęczenie. Dosyć wrażeń jak na jeden wieczór.

sobota, 14 stycznia 2017

Mgliste wspomnienia z Turcji - Antalia, Manavgat

Na tę wycieczkę wybierałam się z moimi dwoma kumplami. Szukania i kombinacji było co niemiara, ale w końcu zdecydowałam się na Turcję. Zabrałam mamę, by wpłaciła za mnie zaliczkę, bo nie mogłam zrobiona miejscu przelewu. Jasne, zaczęła wymyślać i marudzić i w końcu kupiłam coś innego. Pojechał ze mną Tomek, bo drugi kolega niezbyt angażował się w wybór wakacji.

Dobraliśmy sobie najgorszy termin z możliwych – początek sierpnia. Żar niemiłosierny lał się z nieba, a cienia jak na lekarstwo. Po wylądowaniu w Turcji przyjechał po nas autokar i przewiózł do Side. Pierwszy dzień minął nam na poznawaniu obiektu i świętowaniu wakacji – jeden drink i siedziałam pijana w basenie.

Od razu na następny dzień zapisaliśmy się na wycieczkę sponsorowaną do Antalii. Nie pamiętam z tej wyprawy zbyt wiele. Najpierw wysadzono nas koło Wodospadu Arbuzowego – ponoć mieszkańcy przychodzili tutaj by opłukać swoje owoce. Teoria wydaje się mocno naciągana. Tuż obok rozciąga się wypłowiały i spalony słońcem park. Mieliśmy stąd piękny widok na Morze Śródziemne i wybrzeże.


Później przewieziono nas pod Plac Republiki z konnym pomnikiem Mustafy Kemala Atatürka. Z dala było widać czerwoną wieżę żałobnego minaretu, pozostałość po starym meczecie. Potem przespacerowaliśmy się do Kaleici Marina – historycznego portu. Pięknie łodzie i widok na mury miejskie przeniosły nas parę wieków wstecz. Dostaliśmy trochę czasu wolnego, by nacieszyć się atmosferą miasta.


Jacy byliśmy naiwni myśląc, że spędzimy cały dzień w Antalii. Zawieziono nas do sklepu ze wszystkim, gdzie banda turystów wybierała, przebierała i targowała się przez pół dnia, podczas gdy my umieraliśmy z nudów. Owszem, przejrzeliśmy w 15 minut wszystko z ciekawości, ale potem? Wychodziliśmy na dwór w nadziei na jakąś rozrywkę, ale tam nie było nic prócz suchego pola. Poznaliśmy tam jedną parkę, z którą później się trzymaliśmy.

Trzeci dzień spędziliśmy wałęsając się od basenu do morza. W hotelu było wiele animacji i atrakcji – aquaaerobik, siatkówka wodna, strzałki i bule. W te ostatnie grałam po raz pierwszy – całkiem niezła zabawa, gdyby nie ten skwar, pewnie by mnie to wciągnęło. Wieczorem byłam już tak znudzona, że po prostu musiałam gdzieś iść. Wzięliśmy naszą parkę i poszliśmy do Side – to zaledwie parę kilometrów plażą. Gorąco już zelżało, więc całkiem przyjemnie się szło brzegiem morza. Dotarliśmy do portu, obejrzeliśmy ruiny amfiteatru rzymskiego i Świątyni Apolla, z której zostało tylko 5 kolumn. Siedzieliśmy sobie na plaży i gadaliśmy aż do zachodu słońca. Do hotelu wróciliśmy mini busikiem. To była dla nas prawdziwa przygoda, wybrać się samemu do tureckiego miasteczka, nawet jeśli nie było ono zbyt oddalone.


Tak się rozsmakowaliśmy w tych samodzielnych wyprawach, że postanowiliśmy pojechać autobusem do Manavgatu. Nie wydawało nam się to zbyt skomplikowane. Szkoda tylko, że nikt tam nie mówił po angielsku ani po niemiecku. Jeździliśmy jakimś zdezelowanym autem po całym mieście, zgarniając ludzi z ulicy. Nie było tam żadnych przystanków, trzeba było krzyknąć, gdzie się chce wysiąść. To był dla nas niezły szok kulturowy. Cały czas pokazywaliśmy rękoma wodospad i szumieliśmy naszemu kierowcy w nadziei, że nas jakoś zrozumie. Wyrzucono nas tuż przed płatnym wejściem na kaskadę. Obejrzeliśmy sobie wodospad, no i co dalej? Zobaczyłam, że poniżej kończyło się ogrodzenie. A może da się tam wejść do rzeki? Jasne, idziemy sprawdzić! Zaciągnęłam biednego Tomka za sobą, przeleźliśmy przez jakieś gąszcze i już mogliśmy nacieszyć się naszym prywatnym widokiem na kaskadę. 


Po jakimś czasie zauważyłam jakichś ludzi robiących sobie piknik. No to zmiana miejscówki! Wspięliśmy się jeszcze ponad wodospad i przeszliśmy przez dziurę w płocie. Tam tubylcy rozkładali się z grillem, dzieciaki pływały i ogólnie panowała wakacyjna atmosfera.

Gdy już nam się znudziło, znowu wsiedliśmy w autobus i odwiedziliśmy współczesny meczet Merkez Külliye Camii. Był ogromny i hipnotyzujący – te wszystkie orientalne wzory, niezliczona liczba kopuł i cztery minarety. Oczywiście nie byłam ubrana stosownie do okazji – mini spódniczka i bluzka z dekoltem, ale na szczęście przed drzwiami były jakieś chusty, więc mogłam wejść do wnętrza.



Na koniec pojechaliśmy do ogromnej fontanny w kształcie wodospadu. Z jej wierzchołka był śliczny widok na całe miasto. A wieczorem, po powrocie do hotelu przyszedł czas na drinka i mały relaks przy basenie, po wycieczce pełnej przygód.