1.01.17
Zanim wyszliśmy w trasę, zrobiła się 10:30.
Zaplanowaliśmy wejście na Gromadzyń i do Równi. Z pierwszą częścią wyprawy uporaliśmy
się dość sprawnie. Nadal czuliśmy niedosyt mimo stromego podejścia, więc
zapytałam jakichś turystów czy pokażą mi mapę. Parka szła do Żukowa, więc
obraliśmy ten sam cel. Zostaliśmy jeszcze chwilę pod wyciągiem oglądając
okolicę. Tak pięknego śniegu w życiu nie widziałam. Skrzył się w słońcu, jak
gdyby był usiany diamentami. Pięknie odcinał się od błękitnego nieba.
Mąż był w szalonym nastroju – rzucił się na śnieg i
postanowił poopalać. Nie pozostało mi nic innego niż dołączyć do niego. Później
zgubiliśmy szlak – szliśmy po wydeptanych śladach. Alberto nabrał ochoty
wytarzać się w śniegu – sturlał się po zboczu prawie na sam dół po białym
puchu. W dzieciństwie tego nie zaznał to teraz nadrabia J
W Równi dotarliśmy do cerkwi,
która była niestety zamknięta.
Przy wejściu spotkaliśmy naszą parkę.
Upewniliśmy się jak iść i rozpoczęliśmy ostatni etap wspinaczki. Właśnie mi się
przypomniało, jak nienawidzę gór. Ledwo człapałam stromo pod górę i za każdym
zakrętem myślałam, że to już koniec męczarni. Nabawiłam się kontuzji biodra i
już chciałam wracać, lecz mąż powtarzał jak mantrę „jeszcze 5 minut”. Gdy już
dotarliśmy na szczyt moim oczom ukazał się …las. Zero widoków. Dogoniliśmy rozczarowaną
parkę, pogadaliśmy chwilę i wracaliśmy razem, by zdążyć przed zmrokiem. Gdy dotarliśmy
do restauracji, było już ciemno. Zjedliśmy obiad i padliśmy jak nieżywi.
2.01.17
Mimo wczorajszego przyrzeczenia że już nigdy więcej
i bolących nóg ruszyliśmy w drogę. Tym razem nasz cel to Kamienna Laworta.
Minęliśmy po drodze starą cerkiew, obok której znaleźliśmy super miejscówkę na
jabłuszko. Przeszliśmy koło zaśnieżonego parku i zaczęliśmy wspinaczkę. Droga
była wymagająca, ale nie zajęła nam więcej niż godzinę. Tym razem panorama dała
się zauważyć. Poobserwowaliśmy chwile narciarzy, ale wezbrał tak silny wiatr,
że zmusił nas do odwrotu.
W miasteczku zatrzymaliśmy się na kawie i szarlotce,
nawet całkiem smacznej. Szukaliśmy wycieczek do Lwowa, ale niestety wszystkie
odwołali. Po odpoczynku pogoda się zepsuła – niebo zaszło chmurami. Poszliśmy
na pyszny placek po bieszczadzku, przespacerowaliśmy się wśród wirujących
płatków śniegu i nie zostało nam nic innego niż przygotować trasę na kolejny
dzień, wypić po drinku i iść spać.
3.01.17
Od rana zaczęło się przejaśniać, więc jak
najszybciej ruszyliśmy na kolejny szlak. Na Małego Króla szliśmy trasą
czerwoną, ostro pod górę. Słońce grzało jak latem, a my brnęliśmy w świeżym śniegu
niemal po kolana. W pewnym momencie ślady się urwały i nie było widać żadnych
znaków. Spędziliśmy pół godziny szukając wejścia, w dół i w górę, przez jakieś
pola. Na szczęście pokierowaliśmy się
GPS em i na czuja trafiliśmy znowu na szlak. Wokół nas na pustynia
pokryta białym puchem. Wiatr zacierał wszelkie ślady więc wydawało się, że nikt
prócz nas tam jeszcze nie dotarł. Według znaku mieliśmy dotrzeć do Małego Króla
po 30 minutach, my jednak szliśmy godzinę i nic nie było widać.
Postanowiliśmy
wracać szlakiem zielonym. Prowadził on stromo w dół, więc mieliśmy sporo
frajdy. Wyciąg był nieczynny, dlatego nie mogłam zrealizować mojego planu by
podszkolić się jeszcze na nartach.
4.01.17
Zima zima zła – od samego rana wiało i padał
intensywny śnieg. Niestety w Ustrzykach są nudy niesamowite, więc nie pozostało
nam nic poza kolejna wycieczką. Co prawda nie mieliśmy na nią najmniejszej
ochoty, ale już mniejsza o to. Plan był taki – przejść do sanktuarium w
Jasieniu i dalej do cerkwi w Hoszowie. Nie było żadnego pięknego szlaku, którym
mogliśmy iść, tylko zaśnieżona szosa.
Sanktuarium Matki Bożej Bieszczadzkiej, które miało na nas wywrzeć
ogromne wrażenie, było całkiem przeciętne i niewarte większej uwagi. Już zaczęłam
żałować, że wyruszyliśmy w tę trasę.
Zimny, śnieżny wiatr wiał nam prosto w twarz. Umęczyliśmy
się niesamowicie zanim dotarliśmy do starej drewnianej cerkwi św. Mikołaja. Bardzo
podoba mi się ten typ architektury, klimatyczny kościółek w odpowiedniej
scenerii na pewno byłby magiczny.
Po drodze zapytaliśmy jedną panią o wskazówki i poddała nam
ona jedną myśl – może zamiast iść ulicą, skręcilibyśmy w polną drogę i doszli
do kolejnej cerkwi w Jałowym? Mimo upiornej pogody i zerowej motywacji
powlekliśmy się do kolejnej wsi. To była bardzo dobra decyzja – piękne krajobrazy,
odnowiona cerkiew na wzgórzu i cisza – dużo lepsze niż ciągły szum aut na drodze
głównej.
Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, ile to dodatkowych kilometrów.
Szło się i szło, a końca nie było widać. Okazało się, że zamiast 12 kilometrów
przeszliśmy 17. W normalnych warunkach nie jest to jakiś wyczyn, ale brnąc pod
wiatr i przez śnieg daje się odczuć.
5.01.17
Ostatni dzień w Bieszczadach- opracowałam kolejny
szlak na Gromadzyń. Wyszłam do sklepu po bułki i dając pierwszy krok zaliczyłam
glebę. Wróciłam do pokoju demotywowana i nie miałam ochoty wychodzić. Po
krótkich negocjacjach z mężem jednak udało mi się wyczołgać się na dwór.
Doszliśmy już pod sam stok Gromadzyń, gdy znowu opuściły mnie siły. Próbowałam
namówić męża na narty, ale był nieugięty. Wejścia na szlak nie znaleźliśmy,
więc przemodelowaliśmy nasz plan – wracamy po plecaki i jedziemy do Sanoka.
Okazało się, że skansen w Sanoku otwarty jest tylko do 14.
Do miasta dotarliśmy po 13, a nikt nam nie umiał powiedzieć, jaki bus jeździ do
naszego celu. Poszliśmy więc pieszo, a raczej niemalże pobiegliśmy, by zdążyć
na czas. Po drodze oczywiście pokłóciliśmy się, jak to bywa w stresowych
sytuacjach. Przybyliśmy dokładnie o drugiej, ale pan nieba rdzo chciał nas
wpuścić. Pobrał od nas opłatę, biletu nie dał, więc można to potraktować jako
łapówkę. Pierwsze co mi przyszło na myśl to, że tam musi być cudnie latem.
Skansen jest podzielony na kilka sekcji – Rynek Galicyjski,
sektor bojkowski, łemkowski, pogórzański i przemysłowy. Największe wrażenie
zrobiła na mnie kolorowa cerkiew z Ropek z kopulastymi wieżyczkami.
Do kilku z obiektów można było wejść –
mieliśmy półtorej godziny, więc akurat wmieściliśmy się w dany nam czas. Bardzo
ciekawa jest też pasieka z figurkami mnichów. Co prawda Alberto się ze mną
sprzeczał, że to cmentarz, ale to już jak komu wyobraźnia działa.
Po wizycie w skansenie chcieliśmy jeszcze zobaczyć stare
miasto, ale po drodze nam się odwidziało. Pojechaliśmy do Rzeszowa na nocleg, a
w międzyczasie spotkaliśmy młodą parkę, która użyczyła nam Powerbank i umiliła
nam dłużącą się podróż. Na miejscu odebrał nas kuzyn, a jego żona ugotowała
przepyszny obiad. Po uczcie dostałam jeszcze ciasto, a gdzieś z doskoku mogłam
pogłaskać Labradorka. Idealne zakończenie naszych wakacji w rodzinnej
atmosferze. Lot mieliśmy następnego ranka, więc taki relaksujący wieczór
całkiem nam się przydał.