wtorek, 31 stycznia 2017

Monreale


Mimo ulewnego deszczu postanowiliśmy ruszyć się z domu. Dzień wcześniej sprawdziliśmy, jak dojechać do Monreale, jednak tuż przed wyjściem trasa się zmieniła. Musieliśmy iść 10 minut pod nieznany adres, a stamtąd złapać autobus. Gdy już dotarliśmy w wyznaczone miejsce okazało się, że nic tam nie ma. Na szczęście jacyś przechodnie pomogli znaleźć nam przystanek – słup bez rozkładu jazdy. Bus spóźniał się znacznie, więc zaczęliśmy powoli iść – i tak było mało prawdopodobne, byśmy zdążyli na przesiadkę. Po kilku minutach okazało się, że zguba się odnalazła i musieliśmy ją gonić. Na szczęście wszystko nam się udało.

Wraz z nielicznymi turystami weszliśmy na plac Vittorio Emanuele. Palmy, fontanna i potężna katedra ociekały w strugach deszczu. Bardzo podobała mi się jej dzwonnica. 


Weszliśmy do środka, ale właśnie trwała msza, więc postanowiliśmy wrócić później. Poszliśmy dookoła katedry i odkryliśmy przejście w bramie, prowadzące do ogrodu. Widać stąd było kawałek morza. Po chwili przyszedł strażnik i nas stamtąd przepędził. Pozostało nam jeszcze zwiedzenie Klasztoru Benedyktynów z pięknym dziedzińcem. Krużganki zdobione są ciągiem podwójnych kolumn, z których niektóre wyrzeźbiono, inne opasała złotawa mozaika, a pozostałe pozostawały gładkie. Do pełnego szczęścia brakowało nam tylko słońca.



Do zakończenia mszy mieliśmy jeszcze pół godziny, więc skusiliśmy się na kawę i ciastko w pobliskiej kawiarni. Pięknie ozdobili moje late – wyrysowali na piance dwa czekoladowe serduszka. Obserwowaliśmy kościółek na wzgórzu i postanowiliśmy wspiąć się na sam szczyt. Dopiliśmy kawę i weszliśmy do katedry. Cała mieniła się złotem, ale nie była tak zachwycająca jak kościoły w Palermo. Poprzyglądaliśmy się chwilę misternym mozaikom i powędrowaliśmy w górę. 


Mijaliśmy kwitnące krzewy i kaktusy z kolorowymi opuncjami. Deszcz trochę osłabł, ale mimo to ciężko się nam wdrapywało na górę. Niestety okazało się, że kościół jest zamknięty. Zrobiliśmy kilka zdjęć z widokiem na morze i góry po czym powoli ruszyliśmy w kierunku autobusu. W międzyczasie rozpadało się na dobre, więc schroniliśmy się pod małym daszkiem przystanku. Czuliśmy w kościach przeziębienie.



Zanim dotarliśmy do Palermo, trochę się wypogodziło. Przechadzaliśmy się po znanych nam z wieczoru lub dnia ulicach i mąż kupił mi obiecane buble tea. Niestety była strasznie słodka, ale przynajmniej ciepła. Zrobiliśmy sobie małą sjestę, a wieczorem poszliśmy na apericena. Jak zwykle, najlepsze miejscówki są koło Teatro Massimo. Kelnerka przyniosła nam tacę z różnego rodzaju szynkami, serami, mini wrapami i gnocci z gorgonzolą i orzechami włoskimi. Mniam! Do tego zamówiliśmy sobie po drinku  - kolacja godna królów. Taki mieliśmy ostatni romantyczny wieczór w Palermo. 

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Palermo w jeden dzień

W sobotę wyruszyliśmy już od rana, by nie marnować cennego słońca. Pojechaliśmy tramwajem do stacji centralnej i stamtąd przespacerowaliśmy się do Placu Bellini z trzema kościołami. Martorana, z piękną, piaskową dzwonnicą jest miksem styli barokowego, bizantyjskiego i romańskiego. Tuż obok stoi arabsko-normandzka Sant Cataldo. Jego dach zdobią ciekawe, ale nie jedyne tego rodzaju czerwone kopuły. 


Po drugiej stronie placu znajduje się wejście do Kościoła św. Katarzyny – do każdego z nich trzeba było zapłacić wejściówkę, więc zrezygnowaliśmy ze zwiedzania. Ponoć skrywa wnętrza z sycylijskiego baroku, renesansu i rokoko. Według mnie wygląda dużo lepiej od strony Placu Pretorio. Gdy weszliśmy na oświetlony pełnym słońcem dziedziniec, aż zaparło mi dech. Znana już nam fontanna w centrum, obok Pałac Pretoria, z jednej strony kopuła od St. Catarina, z drugiej kolorowa kopuła Teatini i jej dzwonnica. Pięknie! Pstryknęliśmy kilka zdjęć i próbowaliśmy pozbyć się natręta, który próbował nam opowiedzieć historię i politykę miasta łamanym spanglishem… I zdobyć kilka euro.


Vittorio Emanuel już nie była tak wyludniona jak przed wieczorem. Turyści i lokalni przechadzali się wśród sklepików. Poszliśmy Via Maqueda i przez przypadek natrafiliśmy na podwórze z Pałacem Marchesi – nie wiem czy dało się wejść do środka, my w każdym razie nie natrafiliśmy na żadna bramę czy drzwi. Zaintrygowała mnie jego dzwonnica.


Klucząc uliczkami, natrafiliśmy na bazar Ballaro, pełen ludzi i kolorów. Wystawione słodycze, owoce i ryby cieszyły oko – szczególnie interesująca była ryba piła. Alberto spróbował żołądka baraniego, ale nie przypadł mu do gustu. Ponad straganami ukazała się nam zdobiona rzeźbami niebiesko – zielona kopuła kościoła Carmine Maggiore. I po raz kolejny nie udało nam się wejść do środka. Dając się ponieść rytmowi bazaru, dotarliśmy do zielonego skwerku. Pośród uliczek wyłonił się kolejny ciekawy kościół – Francesco Saveiro, który również był zamknięty na 4 spusty. Mój biedny mąż był już zniechęcony pogonią za kolejnym obiektem sakralnym. Ja z kolei byłam w niebo wzięta.


Następny punkt zwiedzania to Kościół Jezusa. Według Alberto już go widzieliśmy – znowu rzeźby, kolorowa kopuła – ale ja wiedziałam swoje. Jej wnętrza urządzono w stylu baroku sycylijskiego, pełen przepychu i tysięcy detali. Podłoga oczywiście też we wzorach, a na sufitach freski. Na pewno warto tutaj zajrzeć.


Czas uciekał, a my chcieliśmy odwiedzić jeszcze katedrę. Po drodze zobaczyłam plakat reklamujący taras widokowy z Kościoła św. Salwadora. Oczywiście udało mi się namówić Alberto na ten wydatek. Na pewno się opłacało – widok katedry na tle gór, czy innych kopuł z morzem w drugim planie były warte tych 2,5 euro. 


Kilka fotek później kierowaliśmy się już w stronę katedry. Tak jak myślałam, za dnia konstrukcja kościoła była jeszcze piękniejsza. Pomarańczowe drzewka wokół i słońce tworzą przyjemną atmosferę. Detale architektoniczne były niesamowite. Pełni oczekiwań weszliśmy do środka i niestety bardzo się zawiedliśmy. Nie zajęło nam to zbyt wiele czasu, więc napiliśmy się herbaty i poszliśmy dalej.


Podążając w stronę Pałacu dotarliśmy do Kościoła św. Jana od Heremitów. Wstęp 6 euro był dla nas za drogi. Obeszliśmy kościół dookoła, oglądając czerwone, arabskie kopuły wyrastające ponad palmy. Zjedliśmy co nieco i powędrowaliśmy do portu la Cala i parku Foro Italico. Jak przyjemnie było przechadzać się wśród fal ze słońcem na twarzy. Położyliśmy się na kolorowych, ceramicznych ławkach i oddychaliśmy bryzą.


Po krótkim odpoczynku poszliśmy do Porta Felice i dalej kluczyliśmy wąskimi uliczkami. Mijaliśmy kolejne kościoły – św. Marii i św. Teresy. Upajaliśmy się piękną pogodą. Trafiliśmy przypadkiem do ruin Santa Maria de Spasimo. Dostaliśmy darmowe bilety, wiec skorzystaliśmy z okazji i połaziliśmy po terenie. Dziko zarośnięte ściany, konstrukcja bez dachu rozsiewało sekretną atmosferę.

Tuż nad zatoką stoi jeszcze jeden z kościołów – Santa Maria della Catena. Bardzo chciałam wejść do środka, ale po raz kolejny musiałam obejść się bez tego – ach, te wstępy. Nieopodal znajduje się niewielki Ogród Garibaldiego. Skrywa on ogromne, imponujące fikusy. Ruszaliśmy powoli do Kaplicy Kapucynów. Po drodze minęliśmy jeszcze Kościół św. Franciszka z Asyżu i do Albergo of Povere. Niestety, dziedzińce tego drugiego były zamknięte.


Wizyta w Kaplicy kapucynów nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia, jak się spodziewałam. Może obejrzałam zbyt wiele dokumentów na ten temat? Zwiedzanie zajęło nam mniej więcej 20 minut. Kilka mumii było faktycznie nieźle zachowanych, ale w większości były to same kości – dla mnie to nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę moje wykształcenie.

By maksymalnie wykorzystać światło dzienne, poszliśmy jeszcze do Pałacu Zisa, a raczej do ogrodów go okalających. Latem uruchomiona jest fontanna, ale mimo wszystko pięknie się to wszystko prezentowało na tle gór. Wygłodniali udaliśmy się do nowo otwartej piekarni. Wybraliśmy sobie mini pizze i byliśmy niezwykle zaskoczeni, gdy dostaliśmy ciepłą bułeczkę z serem i szynką. Później zaczęliśmy zwracać uwagę na napisy sklepowe – okazało się, że u nich pizza to po prostu pieczywo.


Dla ukoronowania dnia, ruszyliśmy w kierunku Teatro Massimo, by coś przekąsić. Po długich poszukiwaniach, wreszcie znaleźliśmy otwartą restaurację – było dopiero tuż przed siódmą. Zamówiłam sobie lasagne, która niestety siedziała mi na żołądku całą noc. Wystrój restauracji był dziwaczny – pełno indiańskich masek, Madonna, murzyńskie figurki, a na ścianie ogromny telewizor. Oczywiście nastawiony na mecz. Udało mi się przełączyć na jakąś muzykę. Alberto zamówił sobie menu mięsne – pyszną carbonarę, sałatkę, stek i deser. Niemalże kulaliśmy się z powrotem do naszego pokoju.

piątek, 27 stycznia 2017

Palermo wieczorem

Na naszą pierwszą rocznicę ślubu pojechaliśmy do Palermo – by choć trochę uciec od zimy. Na miejsce dolecieliśmy popołudniu – na szczęście było jeszcze jasno, więc mogliśmy obserwować góry i Morze Śródziemne w drogę z lotniska. Mieliśmy jeszcze czas by przejść się po Ogrodzie Angielskim w wiosennej atmosferze i gasnącym słońcu. Dotarliśmy do obskurnej bramy w bocznej uliczce z odrapanym domofonem i zadzwoniliśmy. Nikt nie odbierał, więc już się zaczęłam martwić, że nasze lokum nie istnieje i nas wystawili. Na szczęście okazało się, że właścicielka poszła na spacer z psem i niebawem nas wpuściła. Byliśmy głodni, więc zrzuciliśmy plecaki i popędziliśmy do miasta.

Do Teatro Garibaldi mieliśmy jakieś 10 minut pieszo, a do Massimo – największego teatru we Włoszech, niecałe 20. 


Skręcając w jeden z wąskich deptaków wypełnionych kawiarniami i restauracjami natrafiliśmy na barokowy kościół św. Ignacego. Na szczęście był jeszcze otwarty o tej godzinie. Marmurowe podłogi, zdobione sufity, rzeźby i obrazy przytłaczały przepychem, jednocześnie zachwycając. 


Dalej poszliśmy do Placu św. Dominika, przy którym stoi kościół pod tym samym wezwaniem. 


Tuż obok rozpoczyna się bazar Vucciria, na którym wieczorami rozkładają się handlarze z przeróżnym jedzeniem. Alberto skusił się na grillowane baranie jelita, ale było mu mało i poprawił jakimś mięskiem. Ja zamówiłam wieprzowinę zawijaną z ryżem, szynka i serem. Wstąpiliśmy jeszcze na winko do popularnego baru i w dobrym humorze kontynuowaliśmy eksplorowanie Palermo.

Skręciliśmy w Via Vittorio Emanuelle, niezwykle spokojnej o tej porze. Byliśmy niemalże jedynymi przechodniami. Prawie od razu trafiliśmy na Plac Pretorio z Fontanną Wstydu i Pałacem Pretorio. Pięknie podświetlone budynki, ale i tak mieliśmy tam wrócić za dnia. Zaraz obok znajduje się Quattro Canti – zbieg 4 dzielnic. Każdy jej róg jest przyozdobiony rzeźbą i fontanną, które symbolizują pory roku. Na jednej ze ścian znaleźliśmy wejście do kościoła Giuseppe del teatini. Piękny nie tylko z zewnątrz – dzięki kopule i dzwonnicy. Barokowe, bogato zdobione sufity robiły wrażenie. Wróciliśmy na Vittorio i naszym oczom ukazała się wspaniała budowla – taak, to była Katedra Palermo. Wiele zdobień i wieżyczek, łuki – całkowite pomieszanie stylów. Ponoć jedna z jego kolumn należała niegdyś do meczetu. Nie mogliśmy się napatrzeć.



Kontynuując dotarliśmy do Porta Nuova z 16 wieku. Fasada to coś na zasadzie łuku triumfalnego. Przeszliśmy przez park i dotarliśmy do Pałacu Normanów – z zewnątrz niezbyt ładnego. Miałam już dosyć łażenia, te kilka łyków wina uderzyło mi do głowy i teraz dopadało mnie zmęczenie. Dosyć wrażeń jak na jeden wieczór.

sobota, 14 stycznia 2017

Mgliste wspomnienia z Turcji - Antalia, Manavgat

Na tę wycieczkę wybierałam się z moimi dwoma kumplami. Szukania i kombinacji było co niemiara, ale w końcu zdecydowałam się na Turcję. Zabrałam mamę, by wpłaciła za mnie zaliczkę, bo nie mogłam zrobiona miejscu przelewu. Jasne, zaczęła wymyślać i marudzić i w końcu kupiłam coś innego. Pojechał ze mną Tomek, bo drugi kolega niezbyt angażował się w wybór wakacji.

Dobraliśmy sobie najgorszy termin z możliwych – początek sierpnia. Żar niemiłosierny lał się z nieba, a cienia jak na lekarstwo. Po wylądowaniu w Turcji przyjechał po nas autokar i przewiózł do Side. Pierwszy dzień minął nam na poznawaniu obiektu i świętowaniu wakacji – jeden drink i siedziałam pijana w basenie.

Od razu na następny dzień zapisaliśmy się na wycieczkę sponsorowaną do Antalii. Nie pamiętam z tej wyprawy zbyt wiele. Najpierw wysadzono nas koło Wodospadu Arbuzowego – ponoć mieszkańcy przychodzili tutaj by opłukać swoje owoce. Teoria wydaje się mocno naciągana. Tuż obok rozciąga się wypłowiały i spalony słońcem park. Mieliśmy stąd piękny widok na Morze Śródziemne i wybrzeże.


Później przewieziono nas pod Plac Republiki z konnym pomnikiem Mustafy Kemala Atatürka. Z dala było widać czerwoną wieżę żałobnego minaretu, pozostałość po starym meczecie. Potem przespacerowaliśmy się do Kaleici Marina – historycznego portu. Pięknie łodzie i widok na mury miejskie przeniosły nas parę wieków wstecz. Dostaliśmy trochę czasu wolnego, by nacieszyć się atmosferą miasta.


Jacy byliśmy naiwni myśląc, że spędzimy cały dzień w Antalii. Zawieziono nas do sklepu ze wszystkim, gdzie banda turystów wybierała, przebierała i targowała się przez pół dnia, podczas gdy my umieraliśmy z nudów. Owszem, przejrzeliśmy w 15 minut wszystko z ciekawości, ale potem? Wychodziliśmy na dwór w nadziei na jakąś rozrywkę, ale tam nie było nic prócz suchego pola. Poznaliśmy tam jedną parkę, z którą później się trzymaliśmy.

Trzeci dzień spędziliśmy wałęsając się od basenu do morza. W hotelu było wiele animacji i atrakcji – aquaaerobik, siatkówka wodna, strzałki i bule. W te ostatnie grałam po raz pierwszy – całkiem niezła zabawa, gdyby nie ten skwar, pewnie by mnie to wciągnęło. Wieczorem byłam już tak znudzona, że po prostu musiałam gdzieś iść. Wzięliśmy naszą parkę i poszliśmy do Side – to zaledwie parę kilometrów plażą. Gorąco już zelżało, więc całkiem przyjemnie się szło brzegiem morza. Dotarliśmy do portu, obejrzeliśmy ruiny amfiteatru rzymskiego i Świątyni Apolla, z której zostało tylko 5 kolumn. Siedzieliśmy sobie na plaży i gadaliśmy aż do zachodu słońca. Do hotelu wróciliśmy mini busikiem. To była dla nas prawdziwa przygoda, wybrać się samemu do tureckiego miasteczka, nawet jeśli nie było ono zbyt oddalone.


Tak się rozsmakowaliśmy w tych samodzielnych wyprawach, że postanowiliśmy pojechać autobusem do Manavgatu. Nie wydawało nam się to zbyt skomplikowane. Szkoda tylko, że nikt tam nie mówił po angielsku ani po niemiecku. Jeździliśmy jakimś zdezelowanym autem po całym mieście, zgarniając ludzi z ulicy. Nie było tam żadnych przystanków, trzeba było krzyknąć, gdzie się chce wysiąść. To był dla nas niezły szok kulturowy. Cały czas pokazywaliśmy rękoma wodospad i szumieliśmy naszemu kierowcy w nadziei, że nas jakoś zrozumie. Wyrzucono nas tuż przed płatnym wejściem na kaskadę. Obejrzeliśmy sobie wodospad, no i co dalej? Zobaczyłam, że poniżej kończyło się ogrodzenie. A może da się tam wejść do rzeki? Jasne, idziemy sprawdzić! Zaciągnęłam biednego Tomka za sobą, przeleźliśmy przez jakieś gąszcze i już mogliśmy nacieszyć się naszym prywatnym widokiem na kaskadę. 


Po jakimś czasie zauważyłam jakichś ludzi robiących sobie piknik. No to zmiana miejscówki! Wspięliśmy się jeszcze ponad wodospad i przeszliśmy przez dziurę w płocie. Tam tubylcy rozkładali się z grillem, dzieciaki pływały i ogólnie panowała wakacyjna atmosfera.

Gdy już nam się znudziło, znowu wsiedliśmy w autobus i odwiedziliśmy współczesny meczet Merkez Külliye Camii. Był ogromny i hipnotyzujący – te wszystkie orientalne wzory, niezliczona liczba kopuł i cztery minarety. Oczywiście nie byłam ubrana stosownie do okazji – mini spódniczka i bluzka z dekoltem, ale na szczęście przed drzwiami były jakieś chusty, więc mogłam wejść do wnętrza.



Na koniec pojechaliśmy do ogromnej fontanny w kształcie wodospadu. Z jej wierzchołka był śliczny widok na całe miasto. A wieczorem, po powrocie do hotelu przyszedł czas na drinka i mały relaks przy basenie, po wycieczce pełnej przygód.

piątek, 13 stycznia 2017

Bieszczadzkie wycieczki

1.01.17 
Zanim wyszliśmy w trasę, zrobiła się 10:30. Zaplanowaliśmy wejście na Gromadzyń i do Równi. Z pierwszą częścią wyprawy uporaliśmy się dość sprawnie. Nadal czuliśmy niedosyt mimo stromego podejścia, więc zapytałam jakichś turystów czy pokażą mi mapę. Parka szła do Żukowa, więc obraliśmy ten sam cel. Zostaliśmy jeszcze chwilę pod wyciągiem oglądając okolicę. Tak pięknego śniegu w życiu nie widziałam. Skrzył się w słońcu, jak gdyby był usiany diamentami. Pięknie odcinał się od błękitnego nieba.


Mąż był w szalonym nastroju – rzucił się na śnieg i postanowił poopalać. Nie pozostało mi nic innego niż dołączyć do niego. Później zgubiliśmy szlak – szliśmy po wydeptanych śladach. Alberto nabrał ochoty wytarzać się w śniegu – sturlał się po zboczu prawie na sam dół po białym puchu. W dzieciństwie tego nie zaznał to teraz nadrabia J 



W Równi dotarliśmy do cerkwi, która była niestety zamknięta. 


Przy wejściu spotkaliśmy naszą parkę. Upewniliśmy się jak iść i rozpoczęliśmy ostatni etap wspinaczki. Właśnie mi się przypomniało, jak nienawidzę gór. Ledwo człapałam stromo pod górę i za każdym zakrętem myślałam, że to już koniec męczarni. Nabawiłam się kontuzji biodra i już chciałam wracać, lecz mąż powtarzał jak mantrę „jeszcze 5 minut”. Gdy już dotarliśmy na szczyt moim oczom ukazał się …las. Zero widoków. Dogoniliśmy rozczarowaną parkę, pogadaliśmy chwilę i wracaliśmy razem, by zdążyć przed zmrokiem. Gdy dotarliśmy do restauracji, było już ciemno. Zjedliśmy obiad i padliśmy jak nieżywi.

2.01.17 
Mimo wczorajszego przyrzeczenia że już nigdy więcej i bolących nóg ruszyliśmy w drogę. Tym razem nasz cel to Kamienna Laworta. Minęliśmy po drodze starą cerkiew, obok której znaleźliśmy super miejscówkę na jabłuszko. Przeszliśmy koło zaśnieżonego parku i zaczęliśmy wspinaczkę. Droga była wymagająca, ale nie zajęła nam więcej niż godzinę. Tym razem panorama dała się zauważyć. Poobserwowaliśmy chwile narciarzy, ale wezbrał tak silny wiatr, że zmusił nas do odwrotu. 




W miasteczku zatrzymaliśmy się na kawie i szarlotce, nawet całkiem smacznej. Szukaliśmy wycieczek do Lwowa, ale niestety wszystkie odwołali. Po odpoczynku pogoda się zepsuła – niebo zaszło chmurami. Poszliśmy na pyszny placek po bieszczadzku, przespacerowaliśmy się wśród wirujących płatków śniegu i nie zostało nam nic innego niż przygotować trasę na kolejny dzień, wypić po drinku i iść spać.

3.01.17 
Od rana zaczęło się przejaśniać, więc jak najszybciej ruszyliśmy na kolejny szlak. Na Małego Króla szliśmy trasą czerwoną, ostro pod górę. Słońce grzało jak latem, a my brnęliśmy w świeżym śniegu niemal po kolana. W pewnym momencie ślady się urwały i nie było widać żadnych znaków. Spędziliśmy pół godziny szukając wejścia, w dół i w górę, przez jakieś pola. Na szczęście pokierowaliśmy się  GPS em i na czuja trafiliśmy znowu na szlak. Wokół nas na pustynia pokryta białym puchem. Wiatr zacierał wszelkie ślady więc wydawało się, że nikt prócz nas tam jeszcze nie dotarł. Według znaku mieliśmy dotrzeć do Małego Króla po 30 minutach, my jednak szliśmy godzinę i nic nie było widać. 




Postanowiliśmy wracać szlakiem zielonym. Prowadził on stromo w dół, więc mieliśmy sporo frajdy. Wyciąg był nieczynny, dlatego nie mogłam zrealizować mojego planu by podszkolić się jeszcze na nartach.

4.01.17 
Zima zima zła – od samego rana wiało i padał intensywny śnieg. Niestety w Ustrzykach są nudy niesamowite, więc nie pozostało nam nic poza kolejna wycieczką. Co prawda nie mieliśmy na nią najmniejszej ochoty, ale już mniejsza o to. Plan był taki – przejść do sanktuarium w Jasieniu i dalej do cerkwi w Hoszowie. Nie było żadnego pięknego szlaku, którym mogliśmy iść, tylko zaśnieżona szosa.

Sanktuarium Matki Bożej Bieszczadzkiej, które miało na nas wywrzeć ogromne wrażenie, było całkiem przeciętne i niewarte większej uwagi. Już zaczęłam żałować, że wyruszyliśmy w tę trasę.  


Zimny, śnieżny wiatr wiał nam prosto w twarz. Umęczyliśmy się niesamowicie zanim dotarliśmy do starej drewnianej cerkwi św. Mikołaja. Bardzo podoba mi się ten typ architektury, klimatyczny kościółek w odpowiedniej scenerii na pewno byłby magiczny.


Po drodze zapytaliśmy jedną panią o wskazówki i poddała nam ona jedną myśl – może zamiast iść ulicą, skręcilibyśmy w polną drogę i doszli do kolejnej cerkwi w Jałowym? Mimo upiornej pogody i zerowej motywacji powlekliśmy się do kolejnej wsi. To była bardzo dobra decyzja – piękne krajobrazy, odnowiona cerkiew na wzgórzu i cisza – dużo lepsze niż ciągły szum aut na drodze głównej. 


Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, ile to dodatkowych kilometrów. Szło się i szło, a końca nie było widać. Okazało się, że zamiast 12 kilometrów przeszliśmy 17. W normalnych warunkach nie jest to jakiś wyczyn, ale brnąc pod wiatr i przez śnieg  daje się odczuć. 

5.01.17 
Ostatni dzień w Bieszczadach- opracowałam kolejny szlak na Gromadzyń. Wyszłam do sklepu po bułki i dając pierwszy krok zaliczyłam glebę. Wróciłam do pokoju demotywowana i nie miałam ochoty wychodzić. Po krótkich negocjacjach z mężem jednak udało mi się wyczołgać się na dwór. Doszliśmy już pod sam stok Gromadzyń, gdy znowu opuściły mnie siły. Próbowałam namówić męża na narty, ale był nieugięty. Wejścia na szlak nie znaleźliśmy, więc przemodelowaliśmy nasz plan – wracamy po plecaki i jedziemy do Sanoka.

Okazało się, że skansen w Sanoku otwarty jest tylko do 14. Do miasta dotarliśmy po 13, a nikt nam nie umiał powiedzieć, jaki bus jeździ do naszego celu. Poszliśmy więc pieszo, a raczej niemalże pobiegliśmy, by zdążyć na czas. Po drodze oczywiście pokłóciliśmy się, jak to bywa w stresowych sytuacjach. Przybyliśmy dokładnie o drugiej, ale pan nieba rdzo chciał nas wpuścić. Pobrał od nas opłatę, biletu nie dał, więc można to potraktować jako łapówkę. Pierwsze co mi przyszło na myśl to, że tam musi być cudnie latem.

Skansen jest podzielony na kilka sekcji – Rynek Galicyjski, sektor bojkowski, łemkowski, pogórzański i przemysłowy. Największe wrażenie zrobiła na mnie kolorowa cerkiew z Ropek z kopulastymi wieżyczkami. 


  Do kilku z obiektów można było wejść – mieliśmy półtorej godziny, więc akurat wmieściliśmy się w dany nam czas. Bardzo ciekawa jest też pasieka z figurkami mnichów. Co prawda Alberto się ze mną sprzeczał, że to cmentarz, ale to już jak komu wyobraźnia działa.





Po wizycie w skansenie chcieliśmy jeszcze zobaczyć stare miasto, ale po drodze nam się odwidziało. Pojechaliśmy do Rzeszowa na nocleg, a w międzyczasie spotkaliśmy młodą parkę, która użyczyła nam Powerbank i umiliła nam dłużącą się podróż. Na miejscu odebrał nas kuzyn, a jego żona ugotowała przepyszny obiad. Po uczcie dostałam jeszcze ciasto, a gdzieś z doskoku mogłam pogłaskać Labradorka. Idealne zakończenie naszych wakacji w rodzinnej atmosferze. Lot mieliśmy następnego ranka, więc taki relaksujący wieczór całkiem nam się przydał.

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Rzeszów w pół godziny i sylwester w Bieszczadach

30.12.16

Pobudka o 5 rano i krótki lot do Rzeszowa. Tym razem wybraliśmy się w Bieszczady. Kuzyn odebrał nas z lotniska, a jego żona nakarmiła. W międzyczasie pomaltretowałam ich czarnego labradora Lanę. Przeszliśmy się chwilę po centrum w oczekiwaniu na autobus do Soliny. Nie było zbyt wiele do zobaczenia. Plac główny z kilkoma ciekawymi kamieniczkami, posąg Kościuszki na środku i pięknie zdobiony ratusz. 





Idąc deptakiem w dół trafiliśmy na wieżę gotyckiego kościoła farnego i dalej do ja ciekawszego teatru jaki do tej pory widziałam. Kupiliśmy po drodze jabłuszko na śnieg i wsiedliśmy do busa. Miał jechać ponad 2 godziny, lecz do celu dotarł dopiero po 3,5.


Zapadł zmrok, więc z zapory wodnej niewiele widzieliśmy. Budki z jedzeniem pozamykano, załapaliśmy się jedynie na zimnego oscypka. Przespacerowaliśmy się w tę i powrotem i ruszyliśmy na przystanek. Zamiast bezpośredniego busa musieliśmy przesiadać się w Uhercach i długo czekać. Ku niezadowoleniu Alberto złapałam stopa do pierwszej miejscowości. Łudziłam się, że znajdziemy tam coś do jedzenia, ale na próżno. Przynajmniej ogrzaliśmy się trochę w aucie w miłym towarzystwie.

31.12.16

W Ustrzykach wylądowaliśmy koło 19 i poszliśmy do pierwszej lepszej knajpki. W Piwniczce zamówiliśmy pysznie brzmiące proziaczki. Rozczarowałam się, gdy postawiono przede mną 3 mini bułeczki z serem. Mąż wybrał schabowego, więc chociaż się najadł. Ledwo dotarliśmy do pokoju, a mój żołądek się zbuntował.

Rano zjedliśmy pyszne bułki z kiełbasą , po czym obdzwoniłam wszystkie atrakcje. Z kuligu wyszły nici, więc wyszykowaliśmy się na stok. Już prawie wychodziliśmy, gdy zadzwonił pan z Teleśnicy, że zwolniły się miejsca na sanie. Wzięliśmy taksówkę, która kosztowała nas więcej niż sam kulig, ale raz nie zawsze. Brązowe konie wyglądały pięknie, Nawet dały się pogłaskać. Do grzywy miały przywiązane dzwoneczki, które dźwięczały rytmicznie. Największa frajda zaczęła się gdy się przenieśliśmy na małe sanki. Zaśnieżony krajobraz i zmrożone drzewa to piękna sceneria na taka wycieczkę. Na miejscu czekało na nas ognisko. Mogliśmy sobie usmażyć kiełbasę i napić się słodkiego grzańca. Nasz kierowca nasz poganiał, więc musieliśmy się zbierać. Miał po drodze kilka kursów, także zwiedziliśmy całą okolicę i poznaliśmy trochę historii. Załatwił nam też abonament w restauracji Niedźwiadek. Za zupę, chleb, drugie danie i kompot zapłaciliśmy 10 zł. Wyrównało się nam za taksówkę. Kierowca zabrał nas jeszcze na stok, bo mieszkał zaraz obok.




Białe szaleństwo to nie nasza bajka. Wykupiliśmy godzinę instruktarzu, ale niewiele nam to pomogło. Najlepiej było wjeżdżać orczykiem na górę. Mimo wszystko atmosfera była miła, a po wszystkim ugrzaliśmy się w chatce i poplotkowaliśmy z tubylcami.


Tak nas wykończyły nasze akrobacje, że zgłodniali ruszyliśmy do Niedźwiadka. O dziwo zasmakował mi znienawidzony żurek, ale mielonego ledwo dzióbnęłam. Znowu się pochorowałam. Cóż, było więcej dla męża. W pokoju odpoczywaliśmy aż do 23, kiedy poszliśmy na rynek. Głośna muzyka disco polo, a na placu nikogo. Jak już się zwlekłam z łóżka to trzeba było to wykorzystać i rozkręcić imprezę. Dołączyło do nas trochę ludzi, ale dopiero tuż przed północą się zapełniło. Zostaliśmy na kolorowych i niestety hucznych fajerwerkach i poszliśmy spać.