piątek, 13 stycznia 2017

Bieszczadzkie wycieczki

1.01.17 
Zanim wyszliśmy w trasę, zrobiła się 10:30. Zaplanowaliśmy wejście na Gromadzyń i do Równi. Z pierwszą częścią wyprawy uporaliśmy się dość sprawnie. Nadal czuliśmy niedosyt mimo stromego podejścia, więc zapytałam jakichś turystów czy pokażą mi mapę. Parka szła do Żukowa, więc obraliśmy ten sam cel. Zostaliśmy jeszcze chwilę pod wyciągiem oglądając okolicę. Tak pięknego śniegu w życiu nie widziałam. Skrzył się w słońcu, jak gdyby był usiany diamentami. Pięknie odcinał się od błękitnego nieba.


Mąż był w szalonym nastroju – rzucił się na śnieg i postanowił poopalać. Nie pozostało mi nic innego niż dołączyć do niego. Później zgubiliśmy szlak – szliśmy po wydeptanych śladach. Alberto nabrał ochoty wytarzać się w śniegu – sturlał się po zboczu prawie na sam dół po białym puchu. W dzieciństwie tego nie zaznał to teraz nadrabia J 



W Równi dotarliśmy do cerkwi, która była niestety zamknięta. 


Przy wejściu spotkaliśmy naszą parkę. Upewniliśmy się jak iść i rozpoczęliśmy ostatni etap wspinaczki. Właśnie mi się przypomniało, jak nienawidzę gór. Ledwo człapałam stromo pod górę i za każdym zakrętem myślałam, że to już koniec męczarni. Nabawiłam się kontuzji biodra i już chciałam wracać, lecz mąż powtarzał jak mantrę „jeszcze 5 minut”. Gdy już dotarliśmy na szczyt moim oczom ukazał się …las. Zero widoków. Dogoniliśmy rozczarowaną parkę, pogadaliśmy chwilę i wracaliśmy razem, by zdążyć przed zmrokiem. Gdy dotarliśmy do restauracji, było już ciemno. Zjedliśmy obiad i padliśmy jak nieżywi.

2.01.17 
Mimo wczorajszego przyrzeczenia że już nigdy więcej i bolących nóg ruszyliśmy w drogę. Tym razem nasz cel to Kamienna Laworta. Minęliśmy po drodze starą cerkiew, obok której znaleźliśmy super miejscówkę na jabłuszko. Przeszliśmy koło zaśnieżonego parku i zaczęliśmy wspinaczkę. Droga była wymagająca, ale nie zajęła nam więcej niż godzinę. Tym razem panorama dała się zauważyć. Poobserwowaliśmy chwile narciarzy, ale wezbrał tak silny wiatr, że zmusił nas do odwrotu. 




W miasteczku zatrzymaliśmy się na kawie i szarlotce, nawet całkiem smacznej. Szukaliśmy wycieczek do Lwowa, ale niestety wszystkie odwołali. Po odpoczynku pogoda się zepsuła – niebo zaszło chmurami. Poszliśmy na pyszny placek po bieszczadzku, przespacerowaliśmy się wśród wirujących płatków śniegu i nie zostało nam nic innego niż przygotować trasę na kolejny dzień, wypić po drinku i iść spać.

3.01.17 
Od rana zaczęło się przejaśniać, więc jak najszybciej ruszyliśmy na kolejny szlak. Na Małego Króla szliśmy trasą czerwoną, ostro pod górę. Słońce grzało jak latem, a my brnęliśmy w świeżym śniegu niemal po kolana. W pewnym momencie ślady się urwały i nie było widać żadnych znaków. Spędziliśmy pół godziny szukając wejścia, w dół i w górę, przez jakieś pola. Na szczęście pokierowaliśmy się  GPS em i na czuja trafiliśmy znowu na szlak. Wokół nas na pustynia pokryta białym puchem. Wiatr zacierał wszelkie ślady więc wydawało się, że nikt prócz nas tam jeszcze nie dotarł. Według znaku mieliśmy dotrzeć do Małego Króla po 30 minutach, my jednak szliśmy godzinę i nic nie było widać. 




Postanowiliśmy wracać szlakiem zielonym. Prowadził on stromo w dół, więc mieliśmy sporo frajdy. Wyciąg był nieczynny, dlatego nie mogłam zrealizować mojego planu by podszkolić się jeszcze na nartach.

4.01.17 
Zima zima zła – od samego rana wiało i padał intensywny śnieg. Niestety w Ustrzykach są nudy niesamowite, więc nie pozostało nam nic poza kolejna wycieczką. Co prawda nie mieliśmy na nią najmniejszej ochoty, ale już mniejsza o to. Plan był taki – przejść do sanktuarium w Jasieniu i dalej do cerkwi w Hoszowie. Nie było żadnego pięknego szlaku, którym mogliśmy iść, tylko zaśnieżona szosa.

Sanktuarium Matki Bożej Bieszczadzkiej, które miało na nas wywrzeć ogromne wrażenie, było całkiem przeciętne i niewarte większej uwagi. Już zaczęłam żałować, że wyruszyliśmy w tę trasę.  


Zimny, śnieżny wiatr wiał nam prosto w twarz. Umęczyliśmy się niesamowicie zanim dotarliśmy do starej drewnianej cerkwi św. Mikołaja. Bardzo podoba mi się ten typ architektury, klimatyczny kościółek w odpowiedniej scenerii na pewno byłby magiczny.


Po drodze zapytaliśmy jedną panią o wskazówki i poddała nam ona jedną myśl – może zamiast iść ulicą, skręcilibyśmy w polną drogę i doszli do kolejnej cerkwi w Jałowym? Mimo upiornej pogody i zerowej motywacji powlekliśmy się do kolejnej wsi. To była bardzo dobra decyzja – piękne krajobrazy, odnowiona cerkiew na wzgórzu i cisza – dużo lepsze niż ciągły szum aut na drodze głównej. 


Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, ile to dodatkowych kilometrów. Szło się i szło, a końca nie było widać. Okazało się, że zamiast 12 kilometrów przeszliśmy 17. W normalnych warunkach nie jest to jakiś wyczyn, ale brnąc pod wiatr i przez śnieg  daje się odczuć. 

5.01.17 
Ostatni dzień w Bieszczadach- opracowałam kolejny szlak na Gromadzyń. Wyszłam do sklepu po bułki i dając pierwszy krok zaliczyłam glebę. Wróciłam do pokoju demotywowana i nie miałam ochoty wychodzić. Po krótkich negocjacjach z mężem jednak udało mi się wyczołgać się na dwór. Doszliśmy już pod sam stok Gromadzyń, gdy znowu opuściły mnie siły. Próbowałam namówić męża na narty, ale był nieugięty. Wejścia na szlak nie znaleźliśmy, więc przemodelowaliśmy nasz plan – wracamy po plecaki i jedziemy do Sanoka.

Okazało się, że skansen w Sanoku otwarty jest tylko do 14. Do miasta dotarliśmy po 13, a nikt nam nie umiał powiedzieć, jaki bus jeździ do naszego celu. Poszliśmy więc pieszo, a raczej niemalże pobiegliśmy, by zdążyć na czas. Po drodze oczywiście pokłóciliśmy się, jak to bywa w stresowych sytuacjach. Przybyliśmy dokładnie o drugiej, ale pan nieba rdzo chciał nas wpuścić. Pobrał od nas opłatę, biletu nie dał, więc można to potraktować jako łapówkę. Pierwsze co mi przyszło na myśl to, że tam musi być cudnie latem.

Skansen jest podzielony na kilka sekcji – Rynek Galicyjski, sektor bojkowski, łemkowski, pogórzański i przemysłowy. Największe wrażenie zrobiła na mnie kolorowa cerkiew z Ropek z kopulastymi wieżyczkami. 


  Do kilku z obiektów można było wejść – mieliśmy półtorej godziny, więc akurat wmieściliśmy się w dany nam czas. Bardzo ciekawa jest też pasieka z figurkami mnichów. Co prawda Alberto się ze mną sprzeczał, że to cmentarz, ale to już jak komu wyobraźnia działa.





Po wizycie w skansenie chcieliśmy jeszcze zobaczyć stare miasto, ale po drodze nam się odwidziało. Pojechaliśmy do Rzeszowa na nocleg, a w międzyczasie spotkaliśmy młodą parkę, która użyczyła nam Powerbank i umiliła nam dłużącą się podróż. Na miejscu odebrał nas kuzyn, a jego żona ugotowała przepyszny obiad. Po uczcie dostałam jeszcze ciasto, a gdzieś z doskoku mogłam pogłaskać Labradorka. Idealne zakończenie naszych wakacji w rodzinnej atmosferze. Lot mieliśmy następnego ranka, więc taki relaksujący wieczór całkiem nam się przydał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz