wtorek, 31 stycznia 2017

Monreale


Mimo ulewnego deszczu postanowiliśmy ruszyć się z domu. Dzień wcześniej sprawdziliśmy, jak dojechać do Monreale, jednak tuż przed wyjściem trasa się zmieniła. Musieliśmy iść 10 minut pod nieznany adres, a stamtąd złapać autobus. Gdy już dotarliśmy w wyznaczone miejsce okazało się, że nic tam nie ma. Na szczęście jacyś przechodnie pomogli znaleźć nam przystanek – słup bez rozkładu jazdy. Bus spóźniał się znacznie, więc zaczęliśmy powoli iść – i tak było mało prawdopodobne, byśmy zdążyli na przesiadkę. Po kilku minutach okazało się, że zguba się odnalazła i musieliśmy ją gonić. Na szczęście wszystko nam się udało.

Wraz z nielicznymi turystami weszliśmy na plac Vittorio Emanuele. Palmy, fontanna i potężna katedra ociekały w strugach deszczu. Bardzo podobała mi się jej dzwonnica. 


Weszliśmy do środka, ale właśnie trwała msza, więc postanowiliśmy wrócić później. Poszliśmy dookoła katedry i odkryliśmy przejście w bramie, prowadzące do ogrodu. Widać stąd było kawałek morza. Po chwili przyszedł strażnik i nas stamtąd przepędził. Pozostało nam jeszcze zwiedzenie Klasztoru Benedyktynów z pięknym dziedzińcem. Krużganki zdobione są ciągiem podwójnych kolumn, z których niektóre wyrzeźbiono, inne opasała złotawa mozaika, a pozostałe pozostawały gładkie. Do pełnego szczęścia brakowało nam tylko słońca.



Do zakończenia mszy mieliśmy jeszcze pół godziny, więc skusiliśmy się na kawę i ciastko w pobliskiej kawiarni. Pięknie ozdobili moje late – wyrysowali na piance dwa czekoladowe serduszka. Obserwowaliśmy kościółek na wzgórzu i postanowiliśmy wspiąć się na sam szczyt. Dopiliśmy kawę i weszliśmy do katedry. Cała mieniła się złotem, ale nie była tak zachwycająca jak kościoły w Palermo. Poprzyglądaliśmy się chwilę misternym mozaikom i powędrowaliśmy w górę. 


Mijaliśmy kwitnące krzewy i kaktusy z kolorowymi opuncjami. Deszcz trochę osłabł, ale mimo to ciężko się nam wdrapywało na górę. Niestety okazało się, że kościół jest zamknięty. Zrobiliśmy kilka zdjęć z widokiem na morze i góry po czym powoli ruszyliśmy w kierunku autobusu. W międzyczasie rozpadało się na dobre, więc schroniliśmy się pod małym daszkiem przystanku. Czuliśmy w kościach przeziębienie.



Zanim dotarliśmy do Palermo, trochę się wypogodziło. Przechadzaliśmy się po znanych nam z wieczoru lub dnia ulicach i mąż kupił mi obiecane buble tea. Niestety była strasznie słodka, ale przynajmniej ciepła. Zrobiliśmy sobie małą sjestę, a wieczorem poszliśmy na apericena. Jak zwykle, najlepsze miejscówki są koło Teatro Massimo. Kelnerka przyniosła nam tacę z różnego rodzaju szynkami, serami, mini wrapami i gnocci z gorgonzolą i orzechami włoskimi. Mniam! Do tego zamówiliśmy sobie po drinku  - kolacja godna królów. Taki mieliśmy ostatni romantyczny wieczór w Palermo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz