Mimo ulewnego deszczu postanowiliśmy ruszyć się z domu.
Dzień wcześniej sprawdziliśmy, jak dojechać do Monreale, jednak tuż przed
wyjściem trasa się zmieniła. Musieliśmy iść 10 minut pod nieznany adres, a
stamtąd złapać autobus. Gdy już dotarliśmy w wyznaczone miejsce okazało się, że
nic tam nie ma. Na szczęście jacyś przechodnie pomogli znaleźć nam przystanek –
słup bez rozkładu jazdy. Bus spóźniał się znacznie, więc zaczęliśmy powoli iść –
i tak było mało prawdopodobne, byśmy zdążyli na przesiadkę. Po kilku minutach
okazało się, że zguba się odnalazła i musieliśmy ją gonić. Na szczęście
wszystko nam się udało.
Wraz z nielicznymi turystami weszliśmy na plac Vittorio
Emanuele. Palmy, fontanna i potężna katedra ociekały w strugach deszczu. Bardzo
podobała mi się jej dzwonnica.
Weszliśmy do środka, ale właśnie trwała msza,
więc postanowiliśmy wrócić później. Poszliśmy dookoła katedry i odkryliśmy
przejście w bramie, prowadzące do ogrodu. Widać stąd było kawałek morza. Po
chwili przyszedł strażnik i nas stamtąd przepędził. Pozostało nam jeszcze zwiedzenie
Klasztoru Benedyktynów z pięknym dziedzińcem. Krużganki zdobione są ciągiem
podwójnych kolumn, z których niektóre wyrzeźbiono, inne opasała złotawa
mozaika, a pozostałe pozostawały gładkie. Do pełnego szczęścia brakowało nam
tylko słońca.
Do zakończenia mszy mieliśmy jeszcze pół godziny, więc
skusiliśmy się na kawę i ciastko w pobliskiej kawiarni. Pięknie ozdobili moje
late – wyrysowali na piance dwa czekoladowe serduszka. Obserwowaliśmy kościółek
na wzgórzu i postanowiliśmy wspiąć się na sam szczyt. Dopiliśmy kawę i
weszliśmy do katedry. Cała mieniła się złotem, ale nie była tak zachwycająca
jak kościoły w Palermo. Poprzyglądaliśmy się chwilę misternym mozaikom i
powędrowaliśmy w górę.
Mijaliśmy kwitnące krzewy i kaktusy z kolorowymi
opuncjami. Deszcz trochę osłabł, ale mimo to ciężko się nam wdrapywało na górę.
Niestety okazało się, że kościół jest zamknięty. Zrobiliśmy kilka zdjęć z
widokiem na morze i góry po czym powoli ruszyliśmy w kierunku autobusu. W
międzyczasie rozpadało się na dobre, więc schroniliśmy się pod małym daszkiem
przystanku. Czuliśmy w kościach przeziębienie.
Zanim dotarliśmy do Palermo, trochę się wypogodziło. Przechadzaliśmy
się po znanych nam z wieczoru lub dnia ulicach i mąż kupił mi obiecane buble tea.
Niestety była strasznie słodka, ale przynajmniej ciepła. Zrobiliśmy sobie małą
sjestę, a wieczorem poszliśmy na apericena. Jak zwykle, najlepsze miejscówki są
koło Teatro Massimo. Kelnerka przyniosła nam tacę z różnego rodzaju szynkami,
serami, mini wrapami i gnocci z gorgonzolą i orzechami włoskimi. Mniam! Do tego
zamówiliśmy sobie po drinku - kolacja
godna królów. Taki mieliśmy ostatni romantyczny wieczór w Palermo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz