30.12.16
Pobudka
o 5 rano i krótki lot do Rzeszowa. Tym razem wybraliśmy się w Bieszczady. Kuzyn
odebrał nas z lotniska, a jego żona nakarmiła. W międzyczasie pomaltretowałam
ich czarnego labradora Lanę. Przeszliśmy się chwilę po centrum w oczekiwaniu na
autobus do Soliny. Nie było zbyt wiele do zobaczenia. Plac główny z kilkoma
ciekawymi kamieniczkami, posąg Kościuszki na środku i pięknie zdobiony ratusz.
Idąc deptakiem w dół trafiliśmy na wieżę gotyckiego kościoła farnego i dalej do
ja ciekawszego teatru jaki do tej pory widziałam. Kupiliśmy po drodze jabłuszko
na śnieg i wsiedliśmy do busa. Miał jechać ponad 2 godziny, lecz do celu dotarł
dopiero po 3,5.
Zapadł
zmrok, więc z zapory wodnej niewiele widzieliśmy. Budki z jedzeniem pozamykano,
załapaliśmy się jedynie na zimnego oscypka. Przespacerowaliśmy się w tę i powrotem
i ruszyliśmy na przystanek. Zamiast bezpośredniego busa musieliśmy przesiadać się
w Uhercach i długo czekać. Ku niezadowoleniu Alberto złapałam stopa do pierwszej
miejscowości. Łudziłam się, że znajdziemy tam coś do jedzenia, ale na próżno. Przynajmniej
ogrzaliśmy się trochę w aucie w miłym towarzystwie.
31.12.16
W
Ustrzykach wylądowaliśmy koło 19 i poszliśmy do pierwszej lepszej knajpki. W
Piwniczce zamówiliśmy pysznie brzmiące proziaczki. Rozczarowałam się, gdy
postawiono przede mną 3 mini bułeczki z serem. Mąż wybrał schabowego, więc
chociaż się najadł. Ledwo dotarliśmy do pokoju, a mój żołądek się zbuntował.
Rano
zjedliśmy pyszne bułki z kiełbasą , po czym obdzwoniłam wszystkie atrakcje. Z
kuligu wyszły nici, więc wyszykowaliśmy się na stok. Już prawie wychodziliśmy,
gdy zadzwonił pan z Teleśnicy, że zwolniły się miejsca na sanie. Wzięliśmy
taksówkę, która kosztowała nas więcej niż sam kulig, ale raz nie zawsze. Brązowe
konie wyglądały pięknie, Nawet dały się pogłaskać. Do grzywy miały przywiązane
dzwoneczki, które dźwięczały rytmicznie. Największa frajda zaczęła się gdy się przenieśliśmy
na małe sanki. Zaśnieżony krajobraz i zmrożone drzewa to piękna sceneria na
taka wycieczkę. Na miejscu czekało na nas ognisko. Mogliśmy sobie usmażyć
kiełbasę i napić się słodkiego grzańca. Nasz kierowca nasz poganiał, więc
musieliśmy się zbierać. Miał po drodze kilka kursów, także zwiedziliśmy całą
okolicę i poznaliśmy trochę historii. Załatwił nam też abonament w restauracji
Niedźwiadek. Za zupę, chleb, drugie danie i kompot zapłaciliśmy 10 zł.
Wyrównało się nam za taksówkę. Kierowca zabrał nas jeszcze na stok, bo mieszkał
zaraz obok.
Białe
szaleństwo to nie nasza bajka. Wykupiliśmy godzinę instruktarzu, ale niewiele
nam to pomogło. Najlepiej było wjeżdżać orczykiem na górę. Mimo wszystko
atmosfera była miła, a po wszystkim ugrzaliśmy się w chatce i poplotkowaliśmy z
tubylcami.
Tak
nas wykończyły nasze akrobacje, że zgłodniali ruszyliśmy do Niedźwiadka. O
dziwo zasmakował mi znienawidzony żurek, ale mielonego ledwo dzióbnęłam. Znowu
się pochorowałam. Cóż, było więcej dla męża. W pokoju odpoczywaliśmy aż do 23,
kiedy poszliśmy na rynek. Głośna muzyka disco polo, a na placu nikogo. Jak już
się zwlekłam z łóżka to trzeba było to wykorzystać i rozkręcić imprezę.
Dołączyło do nas trochę ludzi, ale dopiero tuż przed północą się zapełniło.
Zostaliśmy na kolorowych i niestety hucznych fajerwerkach i poszliśmy spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz