Przedostatni dzień w tym pięknym mieście miałam jak zwykle zaplanowany. Edwin bardzo chciał mi wynagrodzić swą nieobecność i towarzyszyć mi tym razem w zwiedzaniu. Mimo solennych obietnic, że wstanie wcześnie wyruszyliśmy koło 12. Znowu te same gierki co ostatnio, aż zaczynałam żałować, że nie poszłam sama. Przyprowadził dodatkowo jakąś koleżankę i już zupełnie stracił zainteresowanie moją osobą. Chodzili sobie we dwójkę i gawędzili o wspólnych znajomych i różnych sytuacjach. Weszliśmy do jakiegoś nieznanego kościółka, który skrywał zielony wirydarz. Oczywiście podczas gdy przechadzałam się wśród krużganków, Ed wdał się w nieprzyjemną, niekończącą się dyskusję religijną z księdzem.
Kolejny punkt na mojej liście to czerwony Pałac Muzyki Katalońskiej. Wejście było dosyć drogie, więc zadowoliłam się oglądaniem bogato zdobionej fasady.
Niedaleko stamtąd znajduje się Mercado Santa Caterina z kolorowym, łuskowatym dachem. Pogubiłam się trochę wśród alejek, znalazłam mój ulubiony ser manchego i byłam gotowa do dalszej drogi. Przeszliśmy koło katedry, gdzie przygotowywano się do jakiegoś festiwalu i puszczali muzykę filmową. Tuż za rogiem można było podziwiać mozaikę Fontcuberta złożoną z tysięcy malutkich obrazów przedstawiających wolność - " World begins with every kiss".
W końcu powłóczyliśmy się do Placu Filipe Neri, otoczonego ceglanymi budynkami i kościołem pod tym samym wezwaniem. Na środku postawiono brudną niby-fontannę. Wokół dzieciaki biegały za piłką i omal nie dostałam przy tej okazji w głowę, więc szybko się stamtąd wyniosłam, zostawiając moich towarzyszy paplających beztrosko. Gdy zaszczycili mnie wreszcie swoją obecnością, kontynuowaliśmy aż do Placu Pi. Obejrzałam sobie z zewnątrz bazylikę Pi i znowu czekałam na Eda, nie wiem gdzie się podział.
Następnie podążyliśmy do marketu Boqueria, gdzie zatrzymywali się przy świńskich ryjach i martwych ptakach. Tego było już dla mnie za wiele, więc postanowiłam odciąć się od nieciekawego towarzystwa.
W samotności cieszyłam się odkrywaniem podwórza Biblioteki Katalońskiej ogrodami Rubio i Lluch, krużgankami oraz fontanną. Całkiem przyjemny zakątek odwiedzany przez studentów. Zagubiłam się w jakimś nieznanym mi zakątku, gdzie odnalazłam ciekawy plac i klatkę schodową z kolorowymi mozaikowymi obrazami.
Było mi trochę głupio z powodu mojego kumpla, więc umówiłam się na dalsze zwiedzanie z Alem. Zjedliśmy pyszną tortillę de patatas i pojechaliśmy do parku Tamarita. Czytałam, że jest bardzo ciekawy, z licznymi posągami. Szczerze mówiąc, był bardzo przeciętny. Za to okolica przepiękna. Wiele z budynków przypominało mini pałacyki. Po porządnej dawce spaceru przyszła kolej na churros. Specjalnie wybrałam tę okolicę, bo czytałam, że w pobliżu znajduje się Comexurros - lokal z nieprzeciętnymi wyrobami. Zamówiłam sobie takiego z marakujowym nadzieniem - niebo w gębie. To wynagrodziło mi wszystkie nieprzyjemności tego dnia.
Nie było aż tak daleko do domu, więc zrobiliśmy sobie spacer po zmierzchu. Przechodziliśmy przez parki i placyki, chłonąc wieczorną atmosferę. Musiałam się nacieszyć w miarę ciepłym klimatem przed powrotem do zachmurzonego Berlina.