piątek, 24 lutego 2017

Tropiąc churros - Barcelona

Przedostatni dzień w tym pięknym mieście miałam jak zwykle zaplanowany. Edwin bardzo chciał mi wynagrodzić swą nieobecność i towarzyszyć mi tym razem w zwiedzaniu. Mimo solennych obietnic, że wstanie wcześnie wyruszyliśmy koło 12. Znowu te same gierki co ostatnio, aż zaczynałam żałować, że nie poszłam sama. Przyprowadził dodatkowo jakąś koleżankę i już zupełnie stracił zainteresowanie moją osobą. Chodzili sobie we dwójkę i gawędzili o wspólnych znajomych i różnych sytuacjach. Weszliśmy do jakiegoś nieznanego kościółka, który skrywał zielony wirydarz. Oczywiście podczas gdy przechadzałam się wśród krużganków, Ed  wdał się w nieprzyjemną, niekończącą się dyskusję religijną z księdzem.


Kolejny punkt na mojej liście to czerwony Pałac Muzyki Katalońskiej. Wejście było dosyć drogie, więc zadowoliłam się oglądaniem bogato zdobionej fasady. 


Niedaleko stamtąd znajduje się Mercado Santa Caterina z kolorowym, łuskowatym dachem. Pogubiłam się trochę wśród alejek, znalazłam mój ulubiony ser manchego i byłam gotowa do dalszej drogi. Przeszliśmy koło katedry, gdzie przygotowywano się do jakiegoś festiwalu i puszczali muzykę filmową. Tuż za rogiem można było podziwiać mozaikę Fontcuberta złożoną z tysięcy malutkich obrazów przedstawiających wolność - " World begins with every kiss".


W końcu powłóczyliśmy się do Placu Filipe Neri, otoczonego ceglanymi budynkami i kościołem pod tym samym wezwaniem. Na środku postawiono brudną niby-fontannę. Wokół dzieciaki biegały za piłką i omal nie dostałam przy tej okazji w głowę, więc szybko się stamtąd wyniosłam, zostawiając moich towarzyszy paplających beztrosko. Gdy zaszczycili mnie wreszcie swoją obecnością, kontynuowaliśmy aż do Placu Pi. Obejrzałam sobie z zewnątrz bazylikę Pi i znowu czekałam na Eda, nie wiem gdzie się podział.

Następnie podążyliśmy do marketu Boqueria, gdzie zatrzymywali się przy świńskich ryjach i martwych ptakach. Tego było już dla mnie za wiele, więc postanowiłam odciąć się od nieciekawego towarzystwa.
W samotności cieszyłam się odkrywaniem podwórza Biblioteki Katalońskiej ogrodami Rubio i Lluch, krużgankami oraz fontanną. Całkiem przyjemny zakątek odwiedzany przez studentów. Zagubiłam się w jakimś nieznanym mi zakątku, gdzie odnalazłam ciekawy plac i klatkę schodową z kolorowymi mozaikowymi obrazami.


Było mi trochę głupio z powodu mojego kumpla, więc umówiłam się na dalsze zwiedzanie z Alem. Zjedliśmy pyszną tortillę de patatas i pojechaliśmy do parku Tamarita. Czytałam, że jest bardzo ciekawy, z licznymi posągami. Szczerze mówiąc, był bardzo przeciętny. Za to okolica przepiękna. Wiele z budynków przypominało mini pałacyki. Po porządnej dawce spaceru przyszła kolej na churros. Specjalnie wybrałam tę okolicę, bo czytałam, że w pobliżu znajduje się Comexurros - lokal z nieprzeciętnymi wyrobami. Zamówiłam sobie takiego z marakujowym nadzieniem - niebo w gębie. To wynagrodziło mi wszystkie nieprzyjemności tego dnia.

Nie było aż tak daleko do domu, więc zrobiliśmy sobie spacer po zmierzchu. Przechodziliśmy przez parki i placyki, chłonąc wieczorną atmosferę. Musiałam się nacieszyć w miarę ciepłym klimatem przed powrotem do zachmurzonego Berlina.


Barcelona nieznana

Tym razem wybrałam się do Klasztoru Pedrables. Towarzyszył mi chłopak z cs. Dzielnica którą szliśmy obfitowała w ciekawe wille i ogrody. Klasztor obejmował wirydarz, kilka pięter krużganków, sale muzealne i kościół. Wystawiono tam wiele ciekawych eksponatów i starych ksiąg. Szczególnie podobała mi się kuchnia z azulejos  i sala z mini scenami. Rzeźby i obrazy ustawiono tak, że wydawało się iż zaglądam przez okno innego świata i wciągały w środek krajobrazu.


Z klasztoru ruszyliśmy pod górę, by dostać się do punktu widokowego w parku Zamku Oreneta. Bardzo dobrze prezentował się stąd Tibidabo, ale poza tym park nie miał zbyt wiele do zaoferowania. Przeszliśmy dalej do Finca Guell - stajni zaprojektowanych przez Gaudiego. Teren był tak mały, że obejrzeliśmy fasady oraz kutą bramę ze smokiem, ale nie wchodziliśmy do środka. Tuż obok znajdują się ogrody Pedrables więc postanowiliśmy  się rozejrzeć. Spacerowaliśmy z Alejandro koło fontann i bujnej roślinności, aż zgłodnieliśmy. Pojechaliśmy do centrum na paellę.


Niestety w polecanym lokalu nie było prądu więc poszliśmy do droższej restauracji. Było umiarkowanie smacznie, ale miło spędziliśmy czas. Przez przypadek trafiliśmy na klasztor którego szukałam ostatnio. Bardzo malutki, ale ładny. Kolumny w stylu arabskim nadawały miejscu nieco egzotyki. 


Podreptaliśmy jeszcze do słynnej rzeźby kota Botero i ruszyliśmy do bunkrów Carmel. Zajęło nam to trochę czasu, szczególnie, że trzeba było wspiąć się pod górę po schodach. Dotarliśmy w sam raz na zachód słońca. Tysiące światełek, zatoka i góry - coś dla każdego. W drodze powrotnej przeszliśmy przez ciekawy most, zaopatrzyłam się w chorizzo da rodzinki i ledwo żywa powlokłam się do domu.

Barcelona po staremu

Dzień zaczęłam od spaceru do Łuku Triumfalnego. Słońce jak zwykle pięknie oświetlało i grzało skórę. Spotkałam tam jednego meksykanina i razem powędrowaliśmy do Parku Cytadeli. Mini palmiarnia była zamknięta, ale i tak miło było przechadzać się wśród alejek, posiedzieć przy stawku i wspiąć się na fontannę.



Zawędrowaliśmy pod czerwony Parlament Kataloński, gdzie odbywała się demonstracja. Jakiś emeryt zaczął wygłaszać do nas mowy o papieżu faszyście i inne polityczne bzdury.


Przeszliśmy koło Centrum Pamięci Narodowej, gdzie mogliśmy pooglądać z góry ruiny miasteczka, które kiedyś było częścią plaży. Ruszyliśmy na poszukiwania klasztoru, niestety bez powodzenia. Zrezygnowani kluczyliśmy ciekawymi uliczkami, paplając o wszystkim. Ze wszystkich stron otaczały nas zapachy więc skusiliśmy się na gofry.

W końcu dotarliśmy do kościoła St. Maria del Mar. Oprócz pięknej rozety wnętrze nie robiło dużego wrażenia. Gotyckie sklepienia i organy trochę mi się już opatrzyły.


Kluczyliśmy dalej Bario Gotico i dotarliśmy do Placa Catalunya z wielkimi fontannami. W tle wyłaniał się ciekawy budynek z kolorowymi wieżyczkami. Cały plac obsiadało dziesiątki gołębi karmionych przez turystów. Jeden nawet usiadł mi na ręce nieproszony.

Mój towarzysz musiał już iść, więc kontynuowałam sama. La Rambla oferuje interesujące widoki.Wiele budynków zaskakuje tak jak Teatr Liceo czy kolorowy Dom Parasoli z figurką smoka.


Odkryłam również muzeum imitacji. Przeszłam tylko przez parter, gdzie wystawione były gigantyczne lalki.


Potem przyszła pora na La Boqueria - ryneczek pełen skarbów i pysznego jedzenia. Kolorowe owoce i soki cieszyły oczy i podniebienie. Skusiłam się na napój ze smoczych owoców - pyszne!


Oczywiście nie mogło mnie zabraknąć na Placu Real. Obowiązkowa fota przy fontannie  wśród palm i już obrałam kurs do portu. Przeszłam koło zdobionego budynku portowego i położyłam się na moście, by pooglądać kolejki linowe, morze i statki. Miło tak odpocząć w słońcu. 

Idąc wzdłuż brzegu zauważyłam czerwoną kopułę i musiałam wybadać co to. W końcu trafiłam do Basilica de la Mare de Deu de la Merce, która niestety była zamknięta. Po drodze odkryłam wielki gmach poczty i postanowiłam wejść do środka. Szklany sufit i obrazy na ścianie nadawały mu atmosfery muzeum. Tak powolutku kontynuując Barcelonety. Niestety wzmógł się taki wiatr, że nie mogłam długo zostać. Pojechałam do domu coś upichcić.


Wieczorem poszliśmy do baru na koncert ponoć znanego chłopaka. Śpiewał całkiem nieźle, trochę coverów, część własnych utworów. Posiedziałam ze 3 godziny, ale byłam już tak zmęczona, że marzyłam tylko o łóżku.

Barcelona moje szlaki

Wcale mi się nie chciało wstawać, ale była już dziewiąta. Zanim  się wyszykowałam i zdecydowałam gdzie iść, minęło półtorej godziny. Na ulicy pełne słońce. Z przyjemnością przechadzałam się Av. de Gaudi wśród ciekawych budynków, aż dotarłam do ogromnego szpitala Sant Pau.


Piękne wieżyczki i kopuły zapierały dech, tak samo jak cena za wstęp - 13 euro. Nie zwiedzałam więc dziedzińca, tylko poszłam dookoła i zaglądałam w każdą dziurę. Czmychnęłam przez inną część szpitala i natrafiłam na piękną klatkę schodową, oczywiście zdobioną mozaikami. Weszłam jeszcze do kilku kolorowych sal i poczłapałam się w kierunku parku Guell. 

Jakie było moje zdziwienie gdy się dowiedziałam, że za wejście do części kolumnowej też się płaci. Wdrapałam się na górę i przysiadłam do starszego pana. Wywiązała się rozmowa i pospacerowaliśmy razem. Zawsze to przyjemniej niż samej.


W drodze do metro natrafiłam na ciekawy budynek i weszłam na dziedziniec. Okazało się, że to sanktuarium San Jose de la Montana, ale o tej godzinie był zamknięty.



Spojrzałam na mapę i byłam niedaleko od metra, więc postanowiłam obejrzeć Casa Vince. Niestety był cały przykryty, w renowacji. Niepocieszona, kontynuowałam spacer odkrywając placyki i ogrody. Na Diagonal odnalazłam Casa de las Puntas, ze strzelistymi wieżyczkami.


Na końcu wstąpiłam do Domu Barona, ale też nie można było go dziś zwiedzać. Przedsmak klatki schodowej musiał mi wystarczyć. Wróciłam do domu wykończona.

Ostatni dzień w Barcy

Nadszedł ten smutny czas rozstania z miastem. Ostatni dzień był pochmurny, nawet mżyło przez chwilę. Umówiłam się na spotkanie z kolejnym cs'owcem. Najbardziej zależało mi, by odwiedzić ogród Maragall. Niestety, brama była zamknięta. Nie poddałam się jednak łatwo i zawlokłam mojego kompana dookoła i w końcu znaleźliśmy wejście. Na pewno było warto. Amfiteatr, pałacyk z różowej cegły, rzeźby i fontanny zamieniały to miejsce w magiczny zakątek. Szkoda tylko, że ciemne chmury przesłaniały słońce. 


Wciąż mieliśmy dużo czasu przed otwarciem Muzeum Sztuki Katalońskiej, więc poszliśmy do Poble Espanyol. Okazało się, że wstęp kosztuje 14 euro. Już prawie zrezygnowaliśmy z wejścia, ale wstąpiłam jeszcze do sklepiku z pamiątkami. Jego wyjście kończyło się po drugiej stronie bramek, więc skorzystaliśmy z okazji i nieco oszukaliśmy. Miasteczko Hiszpańskie jest skansenem - jego eksponaty zebrane były w całym kraju. Nie było tu zbyt wielu zwiedzających, więc mogliśmy w spokoju obejrzeć place, kościoły i ratusz. Najbardziej podobała mi się wieża Utebo i klasztor Sant Miguel. Weszliśmy jeszcze na gorącą czekoladę do ciekawego lokalu, wyłożonym tłuczoną ceramiką i zdobionym repliką jaszczurki Gaudiego.




W drodze do muzeum zobaczyliśmy stadninę koni i oczywiście od razu zapragnęła połasić się do zwierząt. Weszliśmy do boksów i wszystkie łby zwróciły się ku nam. Znalazłam trochę siana i zaczęłam podkarmiać konie, oczywiście w zamian za pogłaskanie. Cwane stworzenia. Dopiero później mój towarzysz przyznał mi się, że obawia się tych zwierząt. No trudno...

W końcu dotarliśmy do muzeum w sam raz na czas - od 15 można było je zwiedzić za darmo. Cała runda zajęła nam koło dwóch godzin. Niektóre eksponaty były imponujące, wiele z nich ciekawych, ale przeważały te przeciętne według mnie. Jasne, żaden ze mnie krytyk, ale ogólnie polecam taką wizytę. Sam budynek jest wart obejrzenia. 


Zrobiło się późno, więc rozstaliśmy się z moim towarzyszem. Poszłam na zakupy, upichciłam coś szybkiego w domu i poszłam spać - budzik nastawiłam na 2:30 rano. Spokojny koniec wizyty.

wtorek, 14 lutego 2017

Barcelona nietypowo

Niedziela. Po raz kolejny do Barcelony! I znowu sama. trochę stresowałam się przed lotem, bo wiozłam ze sobą zastrzyki i bałam się, że mnie nie przepuszczą. Na szczęście wszystko poszło gładko. Edwin miał na mnie czekać przed Sagrada Familia, ale oczywiście się spóźnił. Chociaż miałam ładny widok. 


Gdy Ed wreszcie się zjawił, zaprowadził mnie do siebie i nadrabialiśmy plotki. Cudem udało mi się go wyprowadzić na spacer. Pojechaliśmy do Generalitat, ale było zamknięte dla zwiedzających. Pozostało mi oglądanie kolorowej, kopulastej wieżyczki. Powłóczyliśmy się do katedry, spotykając co chwilę znajomych Edwina. Na placu przed kościołem jego kumpel tańczył z ogromnym hula - hop. Razem ze swoją partnerką dali niezłe show. 

Budowla katedry nie przestawała mnie zachwycać - weszliśmy do środka i moja głowa zwrócona była cały czas do sufitu. Rzeźby i sklepienia oraz jakiś mrok dodawały jej uroku. Nie mogłam ominąć również klasztoru z gąskami. To moje ulubione miejsce, łączące zieleń, zwierzaczki, gotyk i fontannę. 


Gdy wyszliśmy, było już ciemno. Ed zaprowadził mnie do muzeum Frederica Mares, kolekcjonera i rzeźbiarza. Potrzebowałam koło godziny, by obejrzeć te 4 piętra, ale Ed to już przesadził.  Zaczepiał każdą ładną dziewczynę i wdawał się w dyskusje kulturalne. Jasne, dziesiątki nożyczek, broszek czy kluczy robiło na mnie wrażenie, ale nie muszę spędzać 10 minut nad każdą figurką. Po tym męczącym doświadczeniu pozwoliłam Edowi coś ugotować i padłam wykończona.

Poniedziałek. Po ponad 2 godzinach błagania udało mi się wyciągnąć Eda z domu. Pojechaliśmy do zamku Montjuic. Niestety, kolejka linowa była nieczynna, więc został nam autobus. Potężna forteca nie skrywała zbyt wiele ciekawostek, poza małą wystawą wojenną. 


Za to widok był przepiękny na morze, góry i miasto. Słońce grzało, a wiatr ziębił więc nie wiedziałam czy mi gorąco czy zimno. Namówiłam Eda na mały spacer. Przeszliśmy się do Ogrodów Llobera i Mirador, gdzie odkryliśmy nową zabawkę - kilka pseudo-poduszek wydających dźwięki gdy się na nie naskoczyło.

Minęliśmy nieciekawy Teatr Grec i cały czas zachwycając się widokami, dotarliśmy do Muzeum Narodowego. Przepiękny, ogromny budynek normalnie otoczony jest przez kaskady, teraz jednak bez wody. 


Pstryknęliśmy kilka fot i Ed zwijał się do domu. Mogłam sobie pozwiedzać we własnym tempie. Weszłam na dach centrum handlowego, by jeszcze raz obejrzeć okolicę. O mało co mnie nie zwiało. 


Potem przespacerowałam się Gran Via i oglądałam ciekawą architekturę, zaplątałam się przy wejściu do, jak się okazało, domu starców, który był wyłożony mozaikami. Niestety, dość szybko mnie wyproszono. 

W domu zrobiłam wyżerkę dla wszystkich  mieszkańców. przyszła jeszcze jedna koleżanka i zaczęliśmy grać w ręcznie robioną planszówkę. Mieliśmy sporo uciechy, a przy tym też ciekawe rozmowy. Niestety przy oglądaniu filmu wymiękłam i zasnęłam.