W
sobotę wyruszyliśmy już od rana, by nie marnować cennego słońca. Pojechaliśmy
tramwajem do stacji centralnej i stamtąd przespacerowaliśmy się do Placu Bellini
z trzema kościołami. Martorana, z piękną, piaskową dzwonnicą jest miksem styli
barokowego, bizantyjskiego i romańskiego. Tuż obok stoi arabsko-normandzka Sant
Cataldo. Jego dach zdobią ciekawe, ale nie jedyne tego rodzaju czerwone kopuły.
Po drugiej stronie placu znajduje się wejście do Kościoła św. Katarzyny – do każdego
z nich trzeba było zapłacić wejściówkę, więc zrezygnowaliśmy ze zwiedzania.
Ponoć skrywa wnętrza z sycylijskiego baroku, renesansu i rokoko. Według mnie
wygląda dużo lepiej od strony Placu Pretorio. Gdy weszliśmy na oświetlony
pełnym słońcem dziedziniec, aż zaparło mi dech. Znana już nam fontanna w
centrum, obok Pałac Pretoria, z jednej strony kopuła od St. Catarina, z drugiej
kolorowa kopuła Teatini i jej dzwonnica. Pięknie! Pstryknęliśmy kilka zdjęć i próbowaliśmy
pozbyć się natręta, który próbował nam opowiedzieć historię i politykę miasta
łamanym spanglishem… I zdobyć kilka euro.
Vittorio
Emanuel już nie była tak wyludniona jak przed wieczorem. Turyści i lokalni
przechadzali się wśród sklepików. Poszliśmy Via Maqueda i przez przypadek
natrafiliśmy na podwórze z Pałacem Marchesi – nie wiem czy dało się wejść do
środka, my w każdym razie nie natrafiliśmy na żadna bramę czy drzwi. Zaintrygowała
mnie jego dzwonnica.
Klucząc
uliczkami, natrafiliśmy na bazar Ballaro, pełen ludzi i kolorów. Wystawione słodycze,
owoce i ryby cieszyły oko – szczególnie interesująca była ryba piła. Alberto
spróbował żołądka baraniego, ale nie przypadł mu do gustu. Ponad straganami
ukazała się nam zdobiona rzeźbami niebiesko – zielona kopuła kościoła Carmine
Maggiore. I po raz kolejny nie udało nam się wejść do środka. Dając się ponieść
rytmowi bazaru, dotarliśmy do zielonego skwerku. Pośród uliczek wyłonił się kolejny
ciekawy kościół – Francesco Saveiro, który również był zamknięty na 4 spusty.
Mój biedny mąż był już zniechęcony pogonią za kolejnym obiektem sakralnym. Ja z
kolei byłam w niebo wzięta.
Następny
punkt zwiedzania to Kościół Jezusa. Według Alberto już go widzieliśmy – znowu rzeźby,
kolorowa kopuła – ale ja wiedziałam swoje. Jej wnętrza urządzono w stylu baroku
sycylijskiego, pełen przepychu i tysięcy detali. Podłoga oczywiście też we
wzorach, a na sufitach freski. Na pewno warto tutaj zajrzeć.
Czas
uciekał, a my chcieliśmy odwiedzić jeszcze katedrę. Po drodze zobaczyłam plakat
reklamujący taras widokowy z Kościoła św. Salwadora. Oczywiście udało mi się namówić
Alberto na ten wydatek. Na pewno się opłacało – widok katedry na tle gór, czy
innych kopuł z morzem w drugim planie były warte tych 2,5 euro.
Kilka fotek
później kierowaliśmy się już w stronę katedry. Tak jak myślałam, za dnia
konstrukcja kościoła była jeszcze piękniejsza. Pomarańczowe drzewka wokół i
słońce tworzą przyjemną atmosferę. Detale architektoniczne były niesamowite. Pełni
oczekiwań weszliśmy do środka i niestety bardzo się zawiedliśmy. Nie zajęło nam
to zbyt wiele czasu, więc napiliśmy się herbaty i poszliśmy dalej.
Podążając
w stronę Pałacu dotarliśmy do Kościoła św. Jana od Heremitów. Wstęp 6 euro był
dla nas za drogi. Obeszliśmy kościół dookoła, oglądając czerwone, arabskie
kopuły wyrastające ponad palmy. Zjedliśmy co nieco i powędrowaliśmy do portu la Cala i parku Foro
Italico. Jak przyjemnie było przechadzać się wśród fal ze słońcem na twarzy.
Położyliśmy się na kolorowych, ceramicznych ławkach i oddychaliśmy bryzą.
Po krótkim odpoczynku poszliśmy do Porta Felice i
dalej kluczyliśmy wąskimi uliczkami. Mijaliśmy kolejne kościoły – św. Marii i
św. Teresy. Upajaliśmy się piękną pogodą. Trafiliśmy przypadkiem do ruin Santa
Maria de Spasimo. Dostaliśmy darmowe bilety, wiec skorzystaliśmy z okazji i
połaziliśmy po terenie. Dziko zarośnięte ściany, konstrukcja bez dachu
rozsiewało sekretną atmosferę.
Tuż nad zatoką stoi jeszcze jeden z kościołów –
Santa Maria della Catena. Bardzo chciałam wejść do środka, ale po raz kolejny
musiałam obejść się bez tego – ach, te wstępy. Nieopodal znajduje się niewielki
Ogród Garibaldiego. Skrywa on ogromne, imponujące fikusy. Ruszaliśmy powoli do
Kaplicy Kapucynów. Po drodze minęliśmy jeszcze Kościół św. Franciszka z Asyżu i
do Albergo of Povere. Niestety, dziedzińce tego drugiego były zamknięte.
Wizyta w Kaplicy kapucynów nie zrobiła na mnie aż
takiego wrażenia, jak się spodziewałam. Może obejrzałam zbyt wiele dokumentów
na ten temat? Zwiedzanie zajęło nam mniej więcej 20 minut. Kilka mumii było faktycznie
nieźle zachowanych, ale w większości były to same kości – dla mnie to nic
nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę moje wykształcenie.
By maksymalnie wykorzystać światło dzienne,
poszliśmy jeszcze do Pałacu Zisa, a raczej do ogrodów go okalających. Latem
uruchomiona jest fontanna, ale mimo wszystko pięknie się to wszystko
prezentowało na tle gór. Wygłodniali udaliśmy się do nowo otwartej piekarni.
Wybraliśmy sobie mini pizze i byliśmy niezwykle zaskoczeni, gdy dostaliśmy
ciepłą bułeczkę z serem i szynką. Później zaczęliśmy zwracać uwagę na napisy
sklepowe – okazało się, że u nich pizza to po prostu pieczywo.
Dla ukoronowania dnia, ruszyliśmy w kierunku
Teatro Massimo, by coś przekąsić. Po długich poszukiwaniach, wreszcie
znaleźliśmy otwartą restaurację – było dopiero tuż przed siódmą. Zamówiłam sobie
lasagne, która niestety siedziała mi na żołądku całą noc. Wystrój restauracji
był dziwaczny – pełno indiańskich masek, Madonna, murzyńskie figurki, a na
ścianie ogromny telewizor. Oczywiście nastawiony na mecz. Udało mi się przełączyć
na jakąś muzykę. Alberto zamówił sobie menu mięsne – pyszną carbonarę, sałatkę,
stek i deser. Niemalże kulaliśmy się z powrotem do naszego pokoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz